Ugotowaliśmy żur. Nie wiem, czy całkiem „żeniaty”, czy może kawaler był z niego, ale na szczęście przeprowadziliśmy pierwsze testy już w marcu. Przewieziona flaszka zakwasu (tego, co zawsze) na szczęście wytrzymała lot do Toskanii.
Kartofle. Te włoskie (zwłaszcza toskańskie) są jakieś słodkawe i mączne, rozpadają się po ugotowaniu. Trzeba było mocniej posolić wodę i czujnie je ugotować. Podobnie trzeba ugotować jaja, które na szczęście od naszych się nie różnią.
Szpyrka – z tym nie ma problemu. A może nawet problem jest, problem bogactwa. Dodać pancetty czy guanciale? A może zaszaleć z porchettą, lekko rumieniąc ją na patelni? Gdyby okrasić nią ziemniaki, to przecież od razu byłyby słone jak należy. Wybrałem jednak najbliższą boczkowi pancettę i pokrojoną w kostkę zrumieniłem na patelni.
Biała kiełbasa – zarówno klasyk żuru, jak i świąt wielkanocnych – we Włoszech nieobecna. Ale potrzeba matką wynalazku – mamy tu przecież salsiccię, rodzaj surowego wursztu. W dodatku gdy się ją wyjmie z jelita, można formować z niej klopsiki, pulpety czy mniejsze kiełbaski. Uduszona na patelni z cebulą bliska jest w smaku białej kiełbasie.
Żur
uwarzony z tych wszystkich składników przypomniał dom. Był po
prostu pyszny.
Orientalna kuchnia. Śląska.
Mam okazję uczyć się w mojej florenckiej szkole z ludźmi z całego świata. Negocjator z Gwatemali pracujący w Kolumbii, argentyńska ekonomistka walcząca o równouprawnienie, działaczka na rzecz praw człowieka ze Sri Lanki.
Muszę się przyznać, że dla mnie ich mniejsze i większe ojczyzny bywają wielką tajemnicą. Koledze z klasy z Ugandy byłem w stanie wymienić jedynie nazwisko Idi Amina. Indyjska ekolożka oburzyła się, gdy nie skojarzyłem, że autorem recytowanego przez nią wiersza jest laureat nagrody Nobla, Rabindranath Thakur (u nas znany jako Traore), bardzo popularny w Północnej Macedonii (bo i tego się dowiedziałem).
Między innymi dlatego marcowe testy żuru przeprowadziliśmy w obecności koleżanek z klasy. To nie my szliśmy do „chińczyka” czy na pizzę. Na żur zaprosiliśmy koleżanki ze Sri Lanki i Indii.
Wcześniej dwie kolacje ich autorstwa były przepyszne. Curry ze wszystkiego, co można sobie wyobrazić. Duszone warzywa, których nazw nie mogę zapamiętać. Pudding ze specjalnej odmiany ryżu. Jedzenie pikantne, ale przede wszystkim niezmiernie aromatyczne.
Na
szczęście żur, z jego kwaśno-czosnkowym smakiem, zyskał
aprobatę. W dodatku wszystkie dodatki, o których już pisałem,
bardzo gościom zasmakowały. „Śląski ramen” o nazwie, której
nie potrafią wymówić, na pewno zapamiętają. Zupa bogów.
Bogowie pamiętają
Skoro mowa o bogach, bo to zarówno święta jak i boski żur, mocno zastanawiałem się, jakie dzieła polskiej (i śląskiej) kultury zaproponować międzynarodowemu towarzystwu. Podpowiedział mi znowu genius loci. Mieszkam w mieście Dantego. „Boska komedia” jest przecież w każdej księgarni.
Poszedłem tym tropem i wybrałem dwa filmy: „Jesteś Bogiem” oraz „Bogowie”. Nie tylko ze względu na tytuł. „Jesteś Bogiem” opowiada śląską (i polską) historię uniwersalnym językiem, językiem hip-hopu. Nawet dla takich boomerów jak ja jest atrakcyjny. W dodatku widzę w nim Bogucice, a to prawie jak Koszutka.
A dlaczego „Bogowie”? Z wielu przyczyn – chociażby charyzmy Zbigniewa Religi i jego nieustępliwości. Z powodu niesamowitego zdjęcia po operacji Tadeusza Żytkiewicza, które znamy chyba wszyscy.
Żur
to dla mnie „comfort
food”, jedzenie
przypominające dom. A filmy? Opowiadają znaną historię i dają
nadzieję.
A tego chyba nam wszystkim trzeba.