Pamiętasz, gdzie byłaś, co robiłaś dwa lata temu o tej porze?
23 lutego byłam jeszcze na dyżurze. I w ogóle nie mówiło się o wojnie. W ogóle o tym nie myślałam. 24 lutego sąsiadka przyszła do mnie do mieszkania, mówi: "Wiesz co, chyba zaczęła się wojna". Ja na to: "Jaka wojna? Oszalałaś? Ja po dyżurze jestem, muszę się wyspać, bo jutro idę znów do szpitala. Nie zawracaj mi tu głowy. W ogóle jeżeli jest wojna, to jest wojna między żołnierzami. Co nas to dotyczy? Dobra, ja jestem lekarzem, będę pracowała, bo będzie dużo rannych i będzie dużo pracy. Ale o tym, co dalej, nikt nie myślał.
Kiedy wojna przyszła do was?
24 lutego już rakiety latały. Wszystkie żeśmy wstały w nocy. Ale ja nie chciałam nigdy wyjechać i powiedziałam mężowi, że zostajemy tu, bo przecież muszę być w pracy i nigdzie nie pojadę, bo pracuję w szpitalu. Muszę i będę. Nie rozumiałam do końca, co się dzieje. Dwudziestego czwartego jeszcze byłam na wizytach domowych. Jedna z nich niedaleko lotniska. A tam już wszystko latało. Ale myślę: "Co z tego? Lotnisko wojskowe? To muszą latać". Wypisuję dokumenty, a tu mąż dzwoni i mówi, że mam natychmiast wracać do domu. Ja mu na to, żeby nie zawracał głowy, bo pacjentka jest w ciężkim stanie i muszę ją namówić na hospitalizację. Wreszcie wyszłam, nad nami samoloty, rakiety, rozbity bombą przejazd kolejowy. Nie da się przejechać, drogi już nie było. Nie miałam jak dojechać do szpitala. No i wyszło tak, że zostałam zamknięta na mojej ulicy. Nikt by wtedy nie przypuszczał, że taka nieważna ulica, z dala od centrum, może być interesująca dla rosyjskiego wojska. I że później zyska miano Drogi Śmierci...
Co było później?
28 lutego było już pełno ruskich. Rozkradli aptekę. Dobrze, że wcześniej zabrałyśmy wszystkie strzykawki, ampułki, środki znieczulające, przeciwbólowe. Koleżanka mówi: "Bierz opatrunki". Co ty mówisz? Jakie opatrunki? Po co mi to jest potrzebne? Przydały się bardzo szybko. Przynieśli mężczyznę z przestrzelonymi nogami. Wtedy zrozumiałam, że wojna dotyka też zwykłych ludzi. Potem był ranny chłopczyk, półtoraroczna dziewczynka, której odłamek rozciął nóżkę na całej długości, do kości... Taka wielka, głęboka rana... Zadzwoniłam do swojego szpitala. Mówię: "Słuchajcie, mam tu dziecko malutkie, 1,5 roczku. Muszę jakoś je dowieźć. A szefowa mi na to: "Irenko, zapomnij o tym. O nas zapomnij, jesteś tylko ty. Transportu nie ma, w ogóle nie ma dojazdu, nie ma nic. Przepraszam, nie mogę rozmawiać, idę do operacyjnej".
A ty?
Zostałam sama na całą ulicę. Zaczęłam biegać od budynku do budynku. Tu ktoś zwymiotuje, kogoś boli głowa. Tam ciśnienie wysokie, cztery kobiety w zaawansowanej ciąży. Sąsiadka mówi - jedna rodzi, musisz przyjąć poród. Ja? Nie miałam nawet książki do ginekologii. Internet nie działał. Myślę: przecież to jest fizjologia normalna, taki fizjologiczny proces... Z okna widziałam leżącego na ulicy chłopaka. Z początku krzyczał. Wołał, żeby ktoś mu pomógł. Później już tylko leżał i się modlił, żeby mu czołg po głowie przejechał. Tak go bolało. Wreszcie znaleźli się odważni i zaciągnęli go do naszej klatki schodowej. Było ciemno, nie było prądu, latarki nie zapalisz, bo mogą strzelać. A ten krzyczy, jak jakieś zwierzę. Mówię do męża - idę do niego. Gdzie pójdziesz? A może tam ruscy stoją i tylko czekają, kto się wychyli? Rano pójdziesz. I tak po ciemku nic nie zrobisz.
A Rosjanie?
Na początku marca przyszedł do nas ruski żołnierz. Akurat zmieniałam rannym opatrunki. I mówi - przyszliśmy was ratować... A ja mu na to: "Słuchaj, chłopie. Żyłam sobie w porządku. U mnie wszystko było, póki nie przyszedłeś. I co teraz mamy? Od tygodnia opatruję rannych, do szpitala nie da się dojechać. Tak nas ratujecie? Idź tam skąd przyszedłeś. Nachuj". 9 marca mąż powiedział, że wyjeżdżamy. Ale ja tu jestem potrzebna! Nie, nie jesteś - wszyscy opatrzeni, chorzy wyleczeni, porody przyjęte, mało ci tego? Operować nikogo nie będziesz. Krótko - albo wsiadasz sama do auta, albo ja cię tam wepchnę. No i zapakowaliśmy się w samochód. Ja, mój mąż, troje dzieci, kot, pies. Jeszcze wzięłyśmy dziewczynki z pierwszej klatki sobą. No i hej! Wyjeżdżamy. A tu blokady na drogach. Nigdzie nie pojedziecie - mówią ruscy żołnierze. Próbujemy innej drogi. I kolejnej. Wraki samochodów, ciała, krew. I blokady. Kiedy nas nie puszczali - grzecznie zawracaliśmy. Zero agresji z naszej strony. Dlaczego? Bo widzieliśmy, jak na blokadzie z samochodu wyszła kobieta z dzieckiem na rękach. Krzyczała na żołnierzy. Kazali jej wrócić do auta. Kiedy się odwróciła, dostała serię w plecy. Ostrzelali całe auto. Było w nim pełno dzieci. Na samochodzie były wielkie napisy "DZIECI". Nie interesowało ich to.
Co zrobiliście?
Chciałam wrócić do domu. Do naszego mieszkania. Mąż jednak powiedział, że nigdzie nie wracamy. Nie po tym, co widzieliśmy. Jechaliśmy Drogą Śmierci. Założyłam koc na głowę i krzyczałam. Strasznie to było. Ale po Pawle w ogóle nie było widać strachu. Był taki pewny siebie. Wreszcie znalazł drogę przez starą fabrykę. Tam też byli ruscy. Kazali wszystkim wysiąść z samochodów, zabrali laptopy, komórki. Siedzieliśmy tam chyba ponad cztery godziny. W końcu dzieci mówią, że chcą do toalety. Młody żołnierz, może osiemnastoletni, zaprowadził nas za budynek. Okazało się później, że z drugiej jego strony były stosy trupów. Mordowali tam cywili. Nam się udało. Puścili nas. Mieszkaliśmy 15 minut od Kijowa. Wtedy dojazd zajął nam ponad 10 godzin. Przed samym miastem zatrzymały nas czołgi. Gdzie jedziecie? Do Kijowa? Jaki Kijów? Za chwilę Kijowa nie będzie. Chcecie uratować swoje dzieci? To jedźcie gdzieś na zachód. Nie wiem, Lwów, Iwanofrankowsk. Tam nasza noga chyba nie da rady stanąć, bo tam wasze wojska. Tam jedźcie, puszczą was. A Kijowa nie będzie za trzy dni.
Nie zostaliście we Lwowie.
Nie wiedzieliśmy co dalej robić. Koleżanka mówi: "Jedźcie do Rumunii". Ale jak? Języków nie znam, angielski jako tako, ale rumuński? No gdzie? No to Polska. Jaka Polska? No co ty? W ogóle nie! Paweł: "Do Dani dzwoń, w Niemczech mieszka. Musimy spróbować, tu siedzieć nie będziemy". Ruszyliśmy na zachód. Ze trzy doby jechaliśmy do Polski. Dzieciom powiedziałam, że nie wiemy, co nas czeka. Może będziemy spać w jakiejś hali sportowej, w piwnicy, ośrodku dla uchodźców. Może się wszystko zdarzyć. Możemy nie mieć co jeść, ani pić. Były dzielne. Przecież siedziały przez tydzień w Buczy, też nie było jedzenia. Do Sosnowca przyjechaliśmy w nocy. Weszliśmy do sklepu, a tam zapach chleba, takiego świeżutkiego, kawa stoi na blacie. Popłakałam się. Paweł mój też. Rozumiesz? XXI wiek i ty cieszysz się z tego, że widzisz chleb! Dzieci moje tak ten chleb jadły… To straszne. No i w Polsce zepsuł się nam samochód.
Jak ułożyć sobie życie na nowo?
Udało się nam wynająć mieszkanie w Sosnowcu i zaczęłam szukać pracy. Od razu zaczęłam się uczyć polskiego. Plus był taki, że nasze języki są podobne i nawet na początku udawało się dogadać. Polska wtedy bardzo pomagała, wszyscy byli życzliwi. Ale ja nie chciałam być traktowana jak uchodźca. Musiałam zrobić wszystko, by stanąć na nogach. Pewnego dnia przyjechała moja koleżanka Edytka: "Wiesz co, pojedziemy teraz i pokażę ci miejsce, w którym będziesz pracować". Podjeżdżamy przed Centrum Urazowe w Sosnowcu. Myślałam, że żartuje. No co ty, no kto? Nie znam polskiego. Ona: "A co? Jesteś lekarzem?". No jestem. Umiesz robić to, co robi lekarz? No, oczywiście. Dasz sobie radę. Dałaś sobie jedna jedyna, bez pomocy, dwa tygodnie w Buczy? No tak, ale to inna sprawa... "Jaka inna sprawa? Nie takie nogi? Nie takie ręce? Taka sama głowa? Idziemy!". Złożyłam CV, pojechałyśmy na kawę, a tu telefon – zapraszamy za dwa dni na rozmowę. SOR w Sosnowcu. Zostałam.
Jak żyje się w Sosnowcu?
Teraz jestem w Polsce i obserwuję czasem tych „swoich” ludzi z kraju, tych Ukraińców, którym chcesz przyjść i po prostu powiedzieć - wiesz co, może wracaj do domu. Dużo Polaków tak mówi. Uczyć języka się nie chcą, pracować nie chcą, tylko o pomoc wyciągać rękę. Nie urodziłam się w Polsce. Kiedy przejechałam przez granicę, znałam jeden jedyny zwrot: „Nie wiem”. To wszystko, co potrafiłam po polsku. Nie wiem. Ale się uczyłam. Sama ta wiedza mi do głowy nie weszła od siedzenia na kanapie. Znajomą odwiedziłam w Niemczech. Ukrainka. Mówi: "Wiesz co, słyszałam, że teraz mieszkasz w Polsce. A Polacy tacy nie za bardzo dla Ukrainy są. Polacy zawsze byli nam wrogami". Że co? Na początku wojny, pamięta pani, jak to wyglądało? Kto pomagał? Niech pani mi powie, jaki kraj pomógł Ukrainie, jak nie Polska? Kto jeszcze? Ona mnie pyta: "Ale dostajesz jakąś pomoc?" Ja na to: "Po co? Co? Jestem inwalida?". Ale co robisz? Pracuję. A jako kto? A jako lekarz. A jak ci to się udało?
Co odpowiadasz?
Z większością znajomych, którzy dzwonią z Ukrainy bardzo się kłócimy. Mówią do mnie: "No, wszystko jasne, już jesteś Polką". Ja jestem urodzona w Ukrainie. Zawsze będę Ukrainką. Ale naprawdę kocham Polskę. I podejście mam inne - do pracy, do życia. Nie potrzebuję, żeby ktoś dawał mi coś za darmo. Jeszcze coś! Idź, pracuj. Jaki jest problem? Nie ma pracy? No to szukaj! Obrażona koleżanka powiedziała mi: "Dobrze, że ty jesteś taka wykształcona, że możesz pójść pracować jako lekarka". Mnie korona by z głowy nie spadła, gdybym miała pączki pakować. Życie w Polsce nie było moim marzeniem. Wszystko rzucić, zapomnieć o wszystkim, co miałam w życiu i wyjechać do Polski... Nigdy tego nie planowałam, na Ukrainie miałam super życie. Ale naprawdę jestem bardzo wdzięczna temu, co mam i ludziom, których spotkałam. Rozumiem, że są setki ludzi, którzy zawsze będą niezadowoleni. Idź, pracuj. A nie, że pójdziesz do urzędu, napiszesz, że ty nic nie umiesz i żeby ci za to płacili.
Co dalej?
Nie wiem. Nie za bardzo chcę o tym mówić. Na froncie niedobrze to wygląda. Mówią o planowanych kolejnych uderzeniach od północy. Ja o tym nie myślę, bo przecież nie mam na to wpływu.
Chciałbyś kiedyś wrócić do Ukrainy?
Teraz już nie wiem. Z jednej strony, tu nigdy nie będę u siebie. Z drugiej - moi znajomi mówią, że teraz już jestem dla nich obca. Obiecałam sobie, że nie będę płakała. Staram się po prostu żyć.