Patryk
Osadnik: Do Polski przyjechał pan na studia w 1990 roku. Dlaczego
akurat tutaj?
Konsul
honorowy Mali w Polsce Mamadou Konate:
Wówczas
w Mali funkcjonował taki system, że uczniowie z najlepszymi
wynikami matury mieli prawo do wyjazdu na studia za granicę i
stypendium fundowanego przez rząd oraz UNESCO. Trzech najlepszych
uczniów z nauk ścisłych, dwóch z biologicznych i jeden z
humanistycznych. Tak się złożyło, że w mojej szkole miałem
najlepszy wynik z nauk ścisłych. Szczerze mówiąc, wybrałem Stany
Zjednoczone, Kanadę lub Belgię i czekałem na odpowiedź. Mali to
bardzo duży kraj, powierzchniowo prawie cztery raz większy od
Polski, dlatego wiele komunikatów nadawanych było wtedy radiowo.
Tam usłyszałem, że mam się stawić w Bamako (stolicy Mali -
przyp. red.), bo zostałem przydzielony do Polski. Byłem przerażony!
Z lekcji geografii wiedziałem, gdzie Polska leży, ale nic poza tym.
Spędziłem wiele godzin w bibliotece, gdzie pracowała moja ciocia,
czytając o tym kraju. W końcu powiedziałem mamie, że nigdzie nie
lecę, bo nie znam nawet języka. Ona stwierdziła, że szkoda by
było stracić takie stypendium, a poza tym wiele osób już tam
poleciało i przeżyło, więc ja też dam radę. W Warszawie
wylądowałem 4 września 1990 roku.
Z
Warszawy musiał się pan jeszcze dostać do Łodzi.
Pochodzę
z Kayes, które dawniej było stolicą Mali, tak jak Kraków był
stolicą Polski. Kiedy samolot wylądował, byłem w szoku. Lotnisko,
na którym się znalazłem, wyglądało dużo gorzej niż to w moim
rodzinnym mieście. W sumie przyleciało nas sześcioro i wszyscy
myśleliśmy, że to niemożliwe, że zaraz będziemy przesiadać się
do kolejnego samolotu i lecieć dalej. Usiedliśmy, a po jakimś
czasie zainteresowała się nami ochrona. Wyjaśniliśmy, że
przylecieliśmy na studia i czekamy na samolot do Warszawy, ale
okazało się, że to już Warszawa… Ochroniarze byli bardzo
pomocni. Zaprowadzili nas na przystanek i czekali tak długo, aż
znalazł się student, który mówił po angielsku. Kupił nam nawet
bilety i pomógł dojechać do Warszawy Zachodniej, gdzie pojawił
się kolejny problem. Dokąd mieliśmy kupić bilet? Łódź
Fabryczna, Łódź Kaliska etc. Ostatecznie jakoś dotarliśmy na
miejsce, a w pociągu spotkaliśmy profesora z uniwersytetu, który
zaprowadził nas na tramwaj i powiedział, gdzie mamy wysiąść. Tak
trafiłem na roczne studium językowe. Później ukończyłem studia
z ekonomii i informatyki, rozpocząłem doktorat na Uniwersytecie
Łódzkim, a w 1998 roku przeprowadziłem się do Warszawy, gdzie
dostałem pracę.
Początek
lat 90. to był w Polsce czas wielkich przemian. Jak pan się w tym
odnajdywał?
Wiele
rzeczy mnie tutaj zaskakiwało. Pamiętam, jak ktoś przyszedł i
powiedział, że musimy koniecznie zrobić zakupy, bo w weekend
wszystkie sklepy będą zamknięte. Zupełnie się tego nie
spodziewałem. W Mali można było kupić wszystko o dowolnej porze,
bez żadnych ograniczeń. A tutaj, jeśli ktoś zapomniał, to musiał
pożyczać chleb od znajomych, żeby móc zjeść śniadanie. W Łodzi
było wówczas sporo studentów, ale tamtejsi mieszkańcy nie mieli
wcześniej zbyt wielu kontaktów z obcokrajowcami, zwłaszcza
czarnymi obcokrajowcami z Afryki. Nie ukrywam, była dyskryminacja.
Byliśmy bici, nie mogliśmy wchodzić do wielu lokali, to były
naprawdę trudne czasy. Zupełnie inne. Dziś nie czuję się w
Polsce obcy, a zwłaszcza na Śląsku.
Łatwo było się nauczyć języka polskiego?
Język polski jest trudny w mowie, ale łatwy w piśmie. Moim zdaniem to język bardzo dokładny i zawsze powtarzam to osobom, które dopiero zaczynają się go uczyć. Trzeba się tylko przyłożyć.
Pamięta pan swoją pierwszą wizytę na Górnym Śląsku?
Tak. Pierwsza dłuższa wizyta była w 2016 roku. Organizatorzy Europejskiego Kongresu Gospodarczego byli zainteresowani zaproszeniem przedstawicieli rządu Mali i zwrócili się w tym celu do mnie. Udało się wówczas przylecieć m.in. doradcy prezydenta i jednemu z ministrów. Przyjechaliśmy z Warszawy do Katowic i wszyscy byliśmy zachwyceni tym, jak bardzo rozwinięty jest ten region. Przede wszystkim zachwyciła nas gościnność i sympatia, z jaką zostaliśmy przyjęci. Były premier i ówczesny przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek zaprosił całą delegację na spotkanie. Doradca prezydenta dostał apartament prezydencki, a kiedy chciał zapłacić, kategorycznie odmówiono. Usłyszał, że jest gościem i płacą organizatorzy. Był w szoku, jak Mali zostało dobrze przyjęte w Katowicach. Wtedy zaproponował mi, żebym został konsulem honorowym w Polsce i zwrócił szczególną uwagę na współpracę ze Śląskiem. Zarówno ekonomiczną, jak i kulturalną.
To była miłość od pierwszego wejrzenia?
Tak, zdecydowanie.
Co pana najbardziej zachwyciło w naszym regionie?
Przede wszystkim ludzie, którzy są niezwykle otwarci. Jestem w Polsce od 1990 roku. Zwiedziłem różne regiony, ale Śląsk jest pod tym względem niesamowity. Gościnność jest tutaj podobna do tej w Mali. Dlatego mówię o sobie, że jestem Afrohanysem. Dla Malijczyków i Ślązaków gość to świętość. Trzeba go przyjąć z otwartym sercem. W Mali nazywa się to jatigiya (czyt. dziatigija - przyp. red.) i tę samą jatigiyę poczułem na Śląsku. Tutaj ważna jest rodzina, a kobiety są niezwykle szanowane. Mężczyzna często nie widzi świata poza własną kobietą. Ona jest centrum domu. Tak jak w Mali. Podobieństw jest oczywiście więcej. Dla Ślązaków bardzo ważna jest ich mała ojczyzna. Pielęgnują tradycje i kulturę. Śląsk ma węgiel, Mali ma złoto, uran, ropę. W naszych głowach najważniejsza jest jednak tradycja i kultura, bo to największe bogactwo każdego kraju. Surowce naturalne się skończą, a tradycja i kultura nie skończy się nigdy. Odkryłem to również na Śląsku, kiedy zacząłem współpracę z Iwoną Wolańską-Stachurą z Trio Silesia, która promuje kulturę regionu w Polsce i za granicą.
Może Cię zainteresować:
Zbigniew Rokita: Postawmy w Katowicach pomnik Cholonka. Symbol śląskiego humoru i zagubienia
Kiedy poczuł się pan Afrohanysem?
Od razu się tak poczułem. Ktoś w Warszawie mówił mi przed przyjazdem na Europejski Kongres Gospodarczy, że ludzie na Śląsku są specyficzni. Dopiero później dowiedziałem się, że nazywa się ich Hanysami i widząc te wszystkie podobieństwa do Mali, sam poczułem się jednym z nich. Jestem Afrohanysem i mówię to z dumą.
Mieszka pan w Warszawie. Dlaczego nie w Katowicach?
Cały czas mam w Warszawie swoje obowiązki. Tam mam firmę, tam mam konsulat. Mam też nadzieję, że kiedyś będę mógł zamieszkać na stałe na Śląsku. To jest moje miejsce. W piątek, jak tylko kończę pracę, jadę tutaj na cały weekend.
Jak zazwyczaj wygląda taki weekend?
Odwiedzam miejsca, która uwielbiam. To Beskid Śląski, Beskid Żywiecki, Śląsk Cieszyński, Tarnowskie Góry, Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu i wszystkie inne miejsca poprzemysłowe. Jestem zafascynowany Industriadą. Ten festiwal to niesamowita okazja, żeby zobaczyć zabytki techniki. Biorę w nim udział co roku i w tym roku też będę.
Jakie jest tradycyjne jedzenie w Mali?
Malijska kuchnia jest bardzo różnorodna. Nasz kraj jest wieloetniczny, wielojęzyczny. Z kolei będąc w Polce długo nie wiedziałem, że jest coś takiego jak język śląski, a przecież różnorodność jest bogactwem każdego kraju. Mamy różne kultury, języki, dania i powinniśmy to kultywować. Najbardziej popularne w Mali, co lubię też przygotowywać w Polsce, jest tzw. tigadegena. To baranina lub wołowina w sosie z masłem orzechowym, różnego rodzaju przyprawami i warzywami, podawana z ryżem. To najbardziej popularne danie w Mali.