Dlaczego tak mało osób decyduje się na dołączenie do związku
zawodowego w swojej firmie?
Dziś ludzie nie zrzeszają się w związki zawodowe, bo się po prostu boją. Strach
to numer jeden. Ludzie mówią nam tak: fajną robotę robicie, ale
ja się nie zapiszę, bo boję się o mój grafik, o gorszą robotę,
albo że pracodawca mnie zwolni, a ja mam kredyt, jestem matką
samotnie wychowującą od dzieci, mam rodzinę na utrzymaniu. Tych
rzeczy, które wzmacniają strach i pozwalają go argumentować, jest
bardzo dużo. Skala jest okropna.
Z kolei polscy przedsiębiorcy dostają reakcji
alergicznej, kiedy słyszą: "związek zawodowy".
Jest tak, bo chodzi o pieniądze. Kiedy związki zawodowe
upominają się o pewne rzeczy, które ludziom zwyczajnie się
należą - chodzi o stażowe, Fundusz Świadczeń Socjalnych, wypadki
w pracy lub gwarancja podwyżek - to pracodawcy zaczynają kombinować.
Jeśli pracodawca byłby w 100% uczciwy, to związki zawodowe
przychodziłyby do zarządu i jedynie rozmawiały o realnej sytuacji
finansowej firmy, negocjując większe lub mniejsze podwyżki.
Tak powinno to wyglądać w dobrze działającym systemie.
Niestety my dziś rozmawiamy przeważnie o niepożądanych
zachowaniach w miejscu pracy, mobbingu, źle układanych grafikach i
powszechnej dyskryminacji. Ludzie, zamiast chodzić do pracy, żeby
zarabiać na swoje życie, muszą dostosowywać się wyłącznie do
pracy, aby jakoś przeżyć. Jesteśmy w XXI-wieku i nie powinniśmy
w ten sposób myśleć o pracy. My chcemy pracować dla pracodawcy, żeby miał odpowiednie zyski,
ale pracodawca powinien stosować to w druga stronę, czyli z
szacunkiem wynagradzać nas - stosownie do swoich zysków. No i
zabezpieczać nasze zdrowie, fizyczne, psychiczne, wszystko to jest
akurat zapisane w kodeksie praw obywatelskich, ale tak się niestety
nie dzieje.
W
handlu detalicznym pracuje 1,2 mln osób. Sama
sprzedaż spożywcza to jest 360 tys. pracowniczek, bo
83 proc. to kobiety. Według GUS-u
mediana wynagrodzeń to 5300 zł brutto.
Z perspektywy małego miasta jest jeszcze gorzej. Ja o swoich
zarobkach mogę mówić. Na ten moment zarabiam 4500 złotych brutto.
To jest podstawa. Jeżeli uzyskam stuprocentową frekwencję w danym
miesiącu, otrzymuję dodatkowe 200 zł brutto, czyli 4900 złotych
brutto. To jest mój zarobek, więc ja na rękę dostaję około
3400-3500 netto.
W takim razie skąd w mediach klasyczne już zestawianie wynagrodzenia
profesora akademickiego z kasjerką. Działa ono na wielu jak czerwony kolor na byka, wywołując klasistowskie uwagi: "Jak to zwykła kasjerka zarabia tyle, co szanowny pan profesor?!"
Bo do opinii publicznej trafiają komunikaty wydawane przez same
firmy. To firma zakomunikuje, że kasjerki w Polsce zarabiają tyle,
ale nie wspomną, że chodzi o kasjerkę w Warszawie z uwzględnieniem premii i dodatków. Ja pracuję w małym mieście, ale zatrudnieni w większych
ośrodkach otrzymują dodatkowo 300 zł tak zwanego dodatku tak „duże
miasto”. Jeżeli jest to aglomeracja typu Warszawa, Wrocław, to
dodatek sięga 800 zł. Więc tu może być nawet ponad 5300 zł
brutto, jeżeli ktoś w ciągu danego miesiąca nie chorował, czyli
nie wylądował na L4
Czyli L4 wyklucza premię frekwencyjną. To jakby karanie za
chorowanie.
Premię odbiera również pobranie ustawowego urlopu. Uważam, że
jest to ogromne nadużycie ze strony pracodawcy. Mam również
zarzuty co do samej premii frekwencji, ponieważ według kodeksu
pracy pracodawca ma obowiązek dbać o zdrowie psychiczne i fizyczne
pracownika. Natomiast jeśli ta premia stanowi tak istotną część
wypłaty, to będę do tej pracy przychodzić chora, zarażać
innych i pogarszać swój stan zdrowia. To niezdrowa motywacja,
utrzymanie rodziny i opłacenie rachunków jest przecież coraz
droższe.
Ta patologia nie dotyka wyłącznie handlu.
Bo nasz rynek pracy został zdominowany właśnie przez takie
myślenie, że ludzi należy motywować do pracy wszelkimi metodami.
A to nie wynika z umowy między pracownikiem a pracodawcą. Tam
zawarte jest tylko świadczenie pracy, a nie „motywowanie”
pracownika, aby ten przychodził chory do pracy.
Do tego Polacy, razem z Grekami
i Rumunami, pracują najdłużej w Unii.
To nie jest kraj sprzyjający zdrowiu.
A przychodzi taki moment, że należy o nie zadbać. I naprawdę
ostatnią rzeczą, o której powinniśmy myśleć, jest to, czy
pracodawca zabierze nam premię, bo śmieliśmy zachorować. Ale
jeszcze gorsze jest obcięcie wynagrodzenia do 80% przez ZUS. Tracisz
premie i otrzymujesz mniejsze wynagrodzenie, a pracodawca często
dokłada swoje, pytając: „Dlaczego byłeś na chorobowym?”, „Jak
śmiałeś zostawić kolegów z robotą?”, „Inni musieli więcej
pracować, bo ty poszłaś na chorobowe”. Uważam, że takie rzeczy
powinny być tak karane.
Ilu
pracowników brakuje w handlu, aby takie sytuacje nie miały miejsca?
Około 200-300 tys. - takie są szacunki. Kiedy zaczynałam pracę
w Kauflandzie, a było to 11 lat temu, firma zatrudniała 15 tys.
osób. Dziś działa 70 marketów więcej, a liczba pracowników jest
taka sama.
Czy rozwiązania typu kasy samoobsługowe aż
w takim stopniu odciążyły pracownice i pracowników?
Po część tak. Ale kasy samoobsługowe to tylko proces
kasowania. Zostaje jeszcze wykładanie i przyjmowanie towarów oraz
sprawdzanie dat. Do tego na 6 kas samoobsługowych przypada jeden
pracownik do pomocy klientowi. Pamiętajmy, że handel to nie tylko kasjerki. On zaczyna się od
kierowców, logistyków i magazynierów, którzy dostarczają towar
do sklepów.
Można założyć, że obowiązki scedowano na pracowników sklepów. I stąd
te alejki pełne towarów na euro-paletach?
Często jest tak, że pracownik dostaje towar i nie ma go gdzie
wyłożyć. A fizycznie te produkty na sklepie muszą być, bo mają
swoją datę ważności lub są w tym tygodniu w gazetce.
To jest syzyfowa praca, bo stąd trzeba przełożyć, tu wyłożyć,
a miejsca na półkach brakuje. Dodatkowo nie decydują o tym
sprzedawcy w danej jednostce, ale centrala.
Jak
wyglądały warunki pracy w handlu przed wejściem do Polski dużych
graczy typu Biedronka i Lidl?
Zaczynałam
pracę w handlu na początku lat 90. i widzę, jak ta branża się
zmieniła. Moja pierwsza praca była w 1991 roku, kiedy zdecydowana
większość rynku to były sklepy małe lub kilkuosobowe delikatesy
dalekie od dzisiejszych marketów.
Co się zmieniło?
Handel jest dziś bardziej anonimowy. W szkole
uczono mnie, że klient przychodził do sklepu nie tylko, żeby
zrobić zakupy, ale też porozmawiać. Sprzedawca zbierał informacje
na temat klientów i zaopatrywał według tego swój sklep. Teraz
robią to komputery i statystyki. Czy tak jest lepiej? Nie wiem.
Uważam, że brakuje nam relacji międzyludzkich. Klient ma przyjść,
zrobić zakupy i przyłożyć kartę do czytnika.
Widać to wyraźnie w supermarketach, które dla starszych osób
stały się trudnym miejscem na zakupy: ceny oznaczone drobnym
drukiem, duże dystanse między działami, brak pomocy ze strony
pracowników sklepu.
Handel to usługa i tak jak w innych dziedzinach usług,
powinniśmy naszego klienta widzieć, znać i stworzyć mu
odpowiednie warunki. Przez supermarkety zapomnieliśmy, co to jest
handel. A jest to przede wszystkim relacja z klientem. Pomoc nie
tylko w podaniu czegoś półki, ale zaopiekowanie się nim,
bo przecież zaostawia u nas swoje pieniądze.
Kiedy
trafiła pani do związku zawodowego?
Przez pierwsze 10 lat nie słyszałam o związkach zawodowych w
handlu. Dopiero w momencie, kiedy szukała pomocy dla koleżanek z
pracy, trafiłam jeden. Był to mały związek, który borykał się
z problemami. Jego założyciel, pracownik Kauflandu, po założeniu
tego związku został zwolniony.
Przecież
to nielegalne w świetle polskiego prawa.
Oczywiście, ma pan rację, ale nikt się z tym nie liczy. Ja też
zostałam zwolniona dyscyplinarnie, a byłam objęta ochroną ze
względu na to, że pełnię rolę Społecznego Inspektora Pracy. Po takim zwolnieniu osoba i jej młody związek zawodowy nie jest
w stanie podjąć batalii prawnej z dużą korporacją. Nie ma
odpowiednich finansów i zaplecza. Swoją drogą spór we wspomnianej sprawie trwał 5 lat. A osoba
ze związku musiała na ten czas znaleźć inną pracę, a w miedzy
czasie walczyć o swoje prawa w sądzie.
Jak wygląda pani relacja z szefostwem Kauflandu?
Po tym, jak zostałam Społecznym Inspektorem Pracy, pracodawca
zwolnił mnie dyscyplinarnie. Moja batalia trwa 2 lata. To dopiero
pierwsza instancja. Od tego czasu nie pracuję w Kauflandzie.
To jest definicja polityki zastraszania i
wykluczania związków zawodowych.
Inny działacz związkowy, który miał odwagę powiedzieć prawdę
o warunkach pracy w Kauflandzie, został niedawno również zwolniony
dyscyplinarnie. Oczywiście każdy usłyszał zarzuty o ciężkie
naruszenie obowiązków pracownika, których Kaufland nie wykazał.
Mimo tego OPZZ Kaufland dalej prowadzi działalność na terenie zakładu?
Pamiętajmy,
że nasza bezczynność jest wyrażoną zgodą na to, co nas otacza.
Jeśli będziemy zawsze chować głowę w piasek, to jakie wartości
przekażemy naszym dzieciom. Strach matki, która wraca z pracy, przekłada się na życie i zdrowie dziecka. Jako pracownicy chcemy być traktowani jak ludzie. Chcę oddać pracodawcy swoją
siłę, swoją energię, swoją inteligencję, ale chcę również otrzymać za
to godne wynagrodzenie. Nie umawiamy się na to, że ktoś niszczy mnie w pracy każdego dnia.
Czy
OPZZ współpracuje z niemieckimi odpowiednikami działającymi w
Kauflandzie?
Są nieśmiałe kontakty ze związkami z Niemiec. Jeszcze nie
mieliśmy okazji się spotkać. Jak na razie lajkujemy swoje posty w
mediach społecznościowych, ale są plany na większą współpracę.
Jak wygląda porównanie wynagrodzeń?
Jeśli chodzi o zarobki w Niemczech to pracownicy tamtejszych
Kauflandów zarabiają cztery razy więcej od pracowników w Polsce. Inne jest również tempo pracy – tam można pracować zwyczajnie
wolniej.
Może Cię zainteresować:
Adam Hajduga w ŚLĄZAQ: Mamy bardzo dobry czas dla zabytków techniki
Może Cię zainteresować: