W kwietniu (dziewiętnastego) wypada sto szesnasta rocznica tego wydarzenia. Wcale nieokrągła, warto o nim przypomnieć ale z powodu emocji, jakie ogarnęły zarówno tych uradowanych dobrymi perspektywami dla śląskiego języka, jak i tych, którzy wieszczą, że to krok do rozpadu państwa polskiego i zapowiedź różnych innych nieszczęść.
W 1908 roku i przez kilka wcześniejszych dekad tymi nieszczęściami straszono w Berlinie, a zagrożeniem dla rozciągającego się od Menu aż po Kłajpedę cesarstwa mieli być ci wszyscy, którzy mówili w narzeczu alzackim, duńskim, litewskim, polskim lub śląskim. Tę ostatnią mowę określano pogardliwie rozwodnionym polskim (Wasserpolnisch), odmawiając Ślązakom prawa do własnej podmiotowości. Bo Ślązacy, choć dzielnie walczyli za swój pruski Vaterland i pruskiego króla najpierw z Napoleonem I, a potem z jego nieco operetkowym bratankiem, dla wielu polityków w Berlinie byli kimś w rodzaju białych Hotentotów. Ot, taki rdzenny ludek, który potrzebuje, by go nauczyć mówić po niemiecku i odciągnąć od katolickich guseł. Środkiem do tego celu (choć przede wszystkim chodziło o złamanie autonomii Kościoła katolickiego) był Kulturkampf. No i co? Nie udało się!
Otto von Bismarck powinien mieć dziś swoje pomniki od Odry aż po Bug, bo gdyby nie jego pomysł przerobienia Ślązaków na stuprocentowych Niemców, raczej by nie było zakończonych oderwaniem od Niemiec bogatego regionu polskich powstań na Śląsku ani ruchu, który te powstania poprzedził: polskich towarzystw śpiewaczych, bibliotek, gazet.
Publicznie tylko niemiecki
W państwie carów z pewnością szybko by sobie z tym poradzono. Po powstaniu styczniowym w Kraju Nadwiślańskim jednych przekupiono posadami, drugich wsadzono do tiurmy i przez pół wieku nikt nawet nazwy Polska nie śmiał głośno wymówić. Ale te obrzydzane kilku pokoleniom szkolnymi opowiastkami o rugach pruskich i germanizacji Niemcy do Rosji nie były podobne. Nawet cesarz nie miał pełni władzy, a urzędnicy musieli stosować się do przepisów. Gdy zaś jakiś urząd lub urzędnik te przepisy naginał i łamał, reagował Naczelny Trybunał Administracyjny. Organ ten, choć w połowie złożony z polityków, był od władzy – zarówno tej wykonawczej, jak i ustawodawczej – całkowicie niezależny. I z tej niezależności korzystał, może po części dlatego, że nikomu nie przyszło do głowy stawiać na czele Trybunału „odkrycia towarzyskiego prezesa”.
W rezultacie, gdy w 1876 roku opierając się na wprowadzonej właśnie przez Reichstag ustawie w paru wielkopolskich miejscowościach polskim organizacjom zakazano zwołania wieców te się poskarżyły najpierw w sądzie, a na koniec w Naczelnym Trybunale Administracyjnym. Tam zaś 26 września 1876 roku uznano urzędnicze zakazy za nielegalne. W następnym ćwierćwieczu stało się tak jeszcze wiele razy – Trybunał był głuchy na argumenty, że zakazy organizowania polskich spotkań leżą w interesie państwa niemieckiego, a ci Polacy w Wielkopolsce (zaś na Śląsku Ślązacy) wciąż tylko knują, żeby Rzeszę osłabić. „Prawo to prawo” – słyszeli za każdym razem ci, którzy szermowali hasłami o zagrożeniu dla państwa. Nie mogąc sobie poradzić z Trybunałem urzędnicy próbowali obrzydzić życie organizatorom nieniemieckich imprez. Wymagali od nich na przykład tego, by na własny koszt wynajmowały tłumacza. A ten miał urzędnikom i policjantom tłumaczyć – w gruncie rzeczy donosić – o czym na takich imprezach się mówi.
Aż dziwne, że tej z góry ćwierćwiekowej zabawy kotka i w myszkę w Polsce prawie nikt dotąd solidnie nie opisał. Zamiast tego wolimy się pławić w bajkach o „najdłuższej wojnie nowoczesnej Europy”, które są dużo mniej ciekawe od tego, co się działo naprawdę.
Finałem tej batalii była przyjęta przez Reichstag 19 kwietnia 1908 roku ustawa o zgromadzeniach z kluczowym paragrafem dwunastym, który stanowił, że jedynym językiem, jakim wolno się posługiwać na publicznych spotkaniach jest niemiecki. Wyjątek zrobiono (na dwadzieścia lat) wyłącznie w tych miejscowościach, w których według spisu powszechnego Niemcy stanowili mniej niż 40 procent mieszkańców. W Wielkopolsce trochę takich miejscowości się znalazło, na Górnym Śląsku nie było w gruncie rzeczy w ogóle – wiele zależało od interpretacji miejscowego urzędnika. A pomysłowość urzędnika bywała wielka. Okazywało się na przykład, że po pierwotnej zgodzie na przeprowadzenie spotkania ktoś decyzję cofał. Powodem był na przykład brak w jakiejś sali drzwi zapasowych i nie pomagało przypominanie, że pomimo tej przeszkody dopiero co w tym samym miejscu odbył się wiec niemieckiej organizacji.
Czekanie na język śląski
Rzecz w tym, że ta ustawa, którą jeszcze przed uchwaleniem potocznie nazywano kagańcową, wcale nikomu nie zamknęła ust, a wielu wręcz zachęciła do aktywności. Pokazało się to już zaledwie trzy tygodnie później podczas wiecu zwołanego w Reichshalle, czyli dzisiejszej Sali Filharmonii Śląskiej w Katowicach. Setki zebranych osób przywitał po polsku ksiądz Jan Kapica, proboszcz z Tychów.
„Stoimy i stać będziemy zawsze na podstawie konstytucji, oddając Bogu co Boskiego, a cesarzowi co cesarza jest. Nie walczymy z narodem niemieckim. Walczymy tylko z systemem hakatyzmu i szowinizmu niechrześcijańskiego, który niestety się rozpanoszył. Nam chodzi o oświatę prawdziwie chrześcijańska, o wolność obywatelską, abyśmy mogli się zająć naszą oświatą, ale tej wolności obywatelskiej nigdy nie będziemy opłacali naszym bytem narodowym” – podkreślał ksiądz Kapica.
Po nim zaś przemawiał dr Zygmunt Seyda, jeden z nielicznych polskojęzycznych prawników na Śląsku (rodem z Wielkopolski). Wyjaśnił, że gdzie urzędnicy odmówią zgody na zorganizowania zebrania pod dachem, należy przenieść je do ogrodu lub do stodoły.
„Gdzie nic dostać nie możemy, spróbujmy wyzyskać przepis o zebraniach pod gołym niebem. A gdy i ten środek zawiedzie, zestrzelmy siły w jedno ognisko i zakupmy przenośny namiot płócienny” – radził.
Słowa Kapicy i Seydy warto przypomnieć tym wszystkim, którzy czekają jak na Godota, by Sejm w Warszawie za jednym zamachem rozwiązał wszystkie problemy i spełnił oczekiwania w sprawie języka śląskiego oraz innych postulatów. Gdyby na Śląsku tak czekano na zmiłowanie Reichstagu, nie byłoby tego wielkiego wysypu towarzystw, chórów i innych organizacji. To one pomogły Ślązakom w ocaleniu własnej tożsamości, kultury i mowy.
Niestety, ponad wiek od ustawy kagańcowej na Ślązaków wciąż spogląda się podejrzliwie. I robią tak nie tylko politycy w Warszawie, ale zwykli śmiertelnicy. Także ci żyjący już w drugim czy trzecim pokoleniu między Ślązakami. O czymkolwiek Ślązacy mówią, z miejsca są podejrzewani o chęć rozbicia państwa. Przypomina mi się świetny monolog Jacka Fedorowicza „Wadza” z 1981 roku (do posłuchania na Youtube) o tym, jak „wadza” – czyli PZPR-owska władza takie zarzuty stawiała „Solidarności”, gdy ta chciała zwyczajnie trochę szerzej otworzyć okno i wpuścić świeżego powietrza, a nie od razu przez nie wyskakiwać lub kogoś z niego wyrzucać.
Ślązacy ze swoimi postulatami są dziś w trochę podobnej sytuacji co „Solidarność” przed czterema dekadami. To okno, choć nie od razu, w końcu udało się otworzyć.