20 kwietnia, w 151. rocznicę jego urodzin pod pomnikiem Korfantego i na jego grobie znów pewnie jacyś urzędnicy złożą kwiaty. Może nawet któryś z nich coś powie o tym, że był wielki i zasłużony, ale kwiecień zrobił się nam jakoś chłodny, a rocznica urodzin nieokrągła, więc nie spodziewam się dłuższych mów ani większych wiązanek.
Po ciągnących się jak brazylijska telenowela obchodach stulecia powstań śląskich, w trakcie których nazwisko Korfantego padało z każdego kąta, Korfantemu należy się chwila spokoju. Już wystarczająco dużo krzywdy zrobili mu niektórzy z tych, którzy wychwalali go bez opamiętania za wszystko co zrobił i za to, co się nigdy nie zdarzyło.
Ludzie z dorożką
Korfanty sam za życia kilka takich fal miłości poczuł na własnej skórze. Omal go na śmierć nie zagłaskano, gdy dał popalić potężnemu biskupowi, gdy wygrał wybory do Reichstagu i gdy o mało nie został premierem. W Warszawie z jego dorożki wyprzęgano konie i tłum ochoczych ludzi zaciągał go z dworca do hotelu, a z hotelu na obrady Sejmu. Piłsudski, który na to wszystko musiał patrzeć, zachowywał minę Sfinksa, ale jego zwolennicy dostawali z zazdrości szału. Ciągniętą przez ludzi ulicami Warszawy dorożkę wypominali Korfantemu przez długie lata, bo nic tak bardzo Polaków nie boli jak cudzy sukces.
A tak przy okazji: Polakiem był ten Korfanty czy może Ślązakiem? No i czy zasłużył sobie na to, że go na rękach nosili i pomnik postawili? Po długich jak brazylijska telenowela obchodach powstań i sto pięćdziesiątych urodzin Korfantego chyba niestety nawet o krok nie przybliżyliśmy się do odpowiedzi na te pytania. Każdy, kto miał jakieś pojęcie o Korfantym i ci, którym się tylko zdaje, że coś wiedzą, pozostał przy swoim. Jeśli wsłuchać się w to, co mówią lub gdzieś (na ogół anonimowo) piszą, Korfanty był wrogiem autonomii śląskiej i jednocześnie zaciekłym autonomistą, zajętym tylko własnymi szemranymi interesami geszefciarzem, wrogiem Kościoła i wręcz komunistą, a ponadto niemieckim agentem i gościem, z winy którego tysiące Ślązaków poszło się bić w powstaniach, żeby Śląsk od Niemiec oderwać. A zasadniczo to żadnych powstań i powstańców w ogóle nie było, tylko wojna domowa i zielone ludziki. Aha! Miał jeszcze śmierć Teofila Kupki na rękach (choć mało kto słyszał, kim ten Kupka był i co robił). Niektórzy do tej listy dorzucają także to, że sanacja go wsadziła do twierdzy brzeskiej i kilka lat później do więzienia, gdy odważył się wrócić z przymusowej emigracji: „i dobrze mu tak, bo sobie zasłużył” – puentują. Naprawdę niezmierzone są w kraju nad Wisłą pokłady miłości bliźniego.
Rzecz w tym, że to Korfanty przez całe życie robił wszystko, żeby tak ludzie na niego patrzyli. Od młodych lat miał niezwykły dar robienia sobie wrogów nawet z osób, które wcześniej nie tylko konie z dorożki mu wyprzęgały, ale gotowe były skoczyć za nim w ogień.
"Przecież inni też biorą"
Choć sam cenił sobie wierność i lojalność często nie potrafił, a może też nie chciał być wiernym i lojalnym wobec innych. Zaczęło się na długo przed powstaniami, o które dziś toczymy wojnę, czy powstaniami należy je nazywać. Przykładem może być epilog zamieszek w Laurahucie, czyli dzisiejszych Siemianowicach, do których doszło w trakcie pierwszej udanej kampanii wyborczej Korfantego. „Nasz Wojtek” poszedł zaraz potem do Reichstagu, a wiele osób – w tym rodzony brat i ojciec – powędrowali za kratki. Tak samo dobrze wyszli na znajomości z Korfantym ci, którzy wyłożyli pieniądze na wspólne z nim interesy. Przez lata zbierało się tych spraw na koncie Korfantego i zbierało. W końcu w godzinie próby nie miał przy sobie nikogo, kto by go wsparł i uratował. On sam był największym wrogiem samego siebie i dostał, co mu się należało.
A co tymi z oskarżeniami, że autonomia, zdrada, krew na rękach i podejrzane geszefty? W niektórych z nich jest trochę sensu i logiki, ale z dobrym adwokatem Korfanty by się wybronił. Talentu do obrony było w nim jednak równie niewiele co lojalności wobec bliskich mu osób. Na pretensje i zarzuty pod własnym adresem – nawet jeśli nie stały za nimi wrogość i zła wola – reagował ze złością. Złapany za rękę krzyczał, że to nie jego – mogliby się tego od niego uczyć dzisiejsi politycy. Tak było na przykład, gdy gazety wywlokły na światło dzienne sprawę olbrzymich „subwencji”, a w gruncie rzeczy łapówek, jakie dostawał w latach dwudziestych od niemieckich przemysłowców. To z tych pieniędzy sfinansował budowę drukarni w Katowicach, kupno „Rzeczpospolitej” i rozruch „Polonii”. Korfanty najpierw długo wszystkiemu zaprzeczał, a przyparty dowodami do muru miał do powiedzenia tylko tyle, że przecież inni też biorą.
Owszem, to akurat było prawdą, ale choć za „subwencje” Korfanty nie poszedł siedzieć, to nawet w oczach wiernych mu do tamtej pory ludzi był skończony. Korfanty, na którego głosowali i pod rozkazami którego ginęli, nie miał willi w Katowicach, drogiej limuzyny i stanowisk w zarządach i radach nadzorczych. Doszło do tego, że od swojego chlebodawcy odcięli się nawet dziennikarze „Polonii”, choć z niemieckich pieniędzy przecież skorzystali. Oświadczyli, że o niczym nie mieli pojęcia i są niezależni – sanacja tylko na taki prezent czekała. Opuszczony przez jednych, a z innymi skłócony, Korfanty został w 1930 roku wsadzony do twierdzy brzeskiej. I to paradoksalnie mu pomogło, bo mimo wszystko nawet niechętne Korfantemu osoby uznały, że sanacja przesadziła. A gdy z Brześcia przeciekły wieści o biciu, upodlaniu i różnych szykanach, Korfanty znów na chwilę stał się na Śląsku „naszym Wojtkiem”. Siedząc jeszcze za murami twierdzy wygrał wybory, więc chroniony immunitetem wyszedł na wolność. Przed następnymi wyborami sanacja jednak tak zmieniła ordynację, że na ponowną elekcję nie miał szans, więc wyjechał za granicę. Jako ofiara sanacji w oczach niektórych osób został poniekąd ułaskawiony. Ale ułaskawienie nie oznacza uniewinnienia, o czym całkiem niedawno przypomniał spektakl z dwoma posłami.
Przegrać z Grażyńskim?
Winą Korfantego, o której wspomina się najrzadziej, było to, że przyczynił się do utorowania sanacji drogi do władzy. Gdyby nie zawiedzione nadzieje na sprawiedliwość i poprawę losu, ludzie nie poszliby tak ochoczo za Józefem Piłsudskim i Michałem Grażyńskim, jego akolitą na stołku śląskiego wojewody. O ile porażka w politycznym boju z marszałkiem Korfantemu ujmy nie przynosi, to utrata rządu dusz na rzecz Grażyńskiego świadczy o nim jak najgorzej. Bo przecież Grażyński – Kurzydło świecił zawsze światłem odbitym. Potrafił jednak zadbać o wiernych mu ludzi, drugich kupował stanowiskami, a jeszcze innych zastraszał. I to Grażyński w swoim nieformalnym organie prasowym – „Polsce Zachodniej” codziennie poświęcał wiele miejsca na obsmarowanie Korfantego. Duża część zarzutów, które dziś są powtarzane wobec Korfantego, wygląda jakby przeszła z „Polski Zachodniej” przez kalkę. Tak z zaświatów Korfanty jeszcze raz przegrywa wojnę o rząd śląskich dusz. I dobrze mu tak, dostał za swoje.
Gdy więc jakiś polityk albo i zupełnie dobry człowiek wpadnie na to, żeby w rocznicę urodzin złożyć Korfantemu kwiaty na grobie lub przy pomniku, powinien też zastanowić się nad tym, czy aby nie stąpa tą samą co on, niebezpieczną drogą. Korfanty zapomniał, że nie warto sobie z ludzi robić wrogów, aż w końcu sam stał się swoim wrogiem. Największym.
Może Cię zainteresować: