Teraz, zamiast jeść dania w określonym szyku i kulturowo przyjętym porządku, wrzucamy je wszystkie do jednej miski. Roladę zalewamy kompotem i dokładamy kluski zbite w jedną masę z zistom i nudlami. Gdy pierwsza łyżka wędruje do naszych ust kubki smakowe rejestrują echo wołowiny, rabarbaru i makaronu. Po chwili jesteśmy syci, a do tego czasu obiad znacznie się skrócił. Posiłek skończony.
Mimo, iż w żołądkach wciąż mamy kluski, rosół i modro kapusta, czy był to tradycyjny ślonski łobiod? Czy czegokolwiek dowiedzieliśmy się o śląskiej kulturze kulinarnej? O odświętnym charakterze niedzielnego posiłku w robotniczym mieście? O znaczeniu dziurki w klusce? To pytania tylko pozornie nie mające związku z renesansem lokalności, którego emanacją staje się wszystko czemu możemy dopisać przedrostek „mikro”, a więc mikrowyprawy, mikrowycieczki, mikropowieści, mikronarracje. Wszystkie te dyscypliny możemy nazwać mikrokrajoznawstwem.
W posiłku, o ile nie jesteśmy w sytuacji ekstremalnej, nie chodzi o to by jak najszybciej napełnić brzuch. Jemy po to, by odczuwać przyjemność rozdzielając, łącząc i doprawiając ulubione smaki. Jemy po to, by poznawać swoje i innych preferencje. Jemy po to, aby przy stole spotkać się z drugim człowiekiem podziwiając przy okazji słoje na powierzchni drewnianego blatu, formę talerza i ucho filiżanki. Przeżuwamy zamiast pożerać na raz.
W latach 90. wzgardziliśmy lokalnością
Posiłek nie jest wyścigiem na największy i najszybciej przełknięty kęs, choć nasze zachowania i życie, szczególnie w czasach nowego otwarcia na świat w latach 90. często kierowały się taką właśnie zasadą. Rzuceni w wielki świat i jego głębokie wody wzgardziliśmy lokalnością jako czymś należącym do porządku przeszłości, wstydliwym i niechcianym. Szczególnie na robotniczym Górnym Śląsku, gdzie rzeczywistość miała przede wszystkim utylitarny charakter. Kopalnie wydobywały węgiel, chodniki służyły do chodzenia, a tramwajami i pociągami jeździli ludzie. Nic dziwnego, że uzyskawszy taką możliwość łapczywie kolekcjonowaliśmy zmieszane miejsca i wrażenia poza domem, który nam ich nie dostarczał. Czy jednak dowiedzieliśmy się w ten sposób czegoś istotnego o sobie?
Zainteresowanie swoim najbliższym otoczeniem, heimatem, okolicą, historią i dziedzictwem jest jak powrót z baru z fast foodem do kuchni w rodzinnym domu. Oczywiście jedno i drugie musi istnieć. W przeciwnym wypadku nie rozumielibyśmy czym jedno różni się od drugiego.
Podobnie jest z lokalnością znajdującą się naprzeciw tego, co globalne i anonimowe. Trudno zakorzenić się w miejscu, w którym bywamy, jesteśmy na chwilę. Znany z amerykańskich prerii biegacz pustynny nie ma domu gdyż nieustannie toczy go wiejący wiatr. Jedynie pozostając w ciągłym ruchu nie zostaje pogrzebany w piasku, ale to marna perspektywa.
Tocząc się zyskujemy świadomość pojęcia spoczynku i wynikających z niego korzyści. Wiatr wiejący dziś przez świat staje się co raz bardziej gwałtowny i nieprzewidywalny. Rosnące poczucie zagrożenia zapoczątkowane epidemią COVID-19, potęgowane zmianami klimatu i widmem wojny sprawiają, że przychylniej patrzymy na to, co najbliższe. Czas i zamknięcie zesłane nam przez ducha czasów zwróciły naszą uwagę w stronę detalu, rzeczy fundamentalnych.
Ten globalny i nieco przymusowy zwrot w stronę lokalności, w naszym regionie nałożył się na trwające od lat odrodzenie śląskiej tożsamości. Kolejne pokolenia nie patrzą już na swoje dzielnice i miasta przez pryzmat utylitarności. Rozbierają je na historyczne, estetyczne i symboliczne części, preferują szczegół od ogólnego wrażenia, próbując w ten sposób zrozumieć budowę materii, z której składa się ten najmniejszy świat.
Rozumiejąc Śląsk zrozumiemy przecież coś większego – europejską rewolucję przemysłową czy polityczną historię Europy. Nikt z nas nie chce żyć na jałowej ziemi, pozbawionej życia i znaczenia, ale taka ziemia nie istnieje. Nie ma bowiem miejsc bez historii, tak jak nie ma miejsc bez dziedzictwa.
„Kop tam, gdzie stoisz”
„Kop tam, gdzie stoisz”, głosi pewna mądra sentencja. To proste wezwanie do wykonania niezbędnego wysiłku, pierwszego zagłębienia łopaty w ziemię. Nawet jeżeli będzie to tylko łopata kurzu, będzie to miało swój powód i znaczenie. Przestrzeń nie będzie do nas mówić, jeżeli nie będziemy jej słuchać. Żeby wejść z nią w konieczny rezonans, trzeba otworzyć się i pozwolić jej wpaść do naszego wnętrza. Wykonać pierwszy krok, przekroczyć próg domu i zejść z utartej ścieżki.
Podróż nie musi oznaczać dalekich wojaży. Henry David Thorreau w „Sztuce chodzenia” pisał, że „wielkim wędrowcem może być też ten, kto przesiaduje cały czas w domu, bo prawdziwy wędrowiec jest jak wijąca się rzeka i szuka wytrwale najkrótszej drogi do morza”. Popularność mikrowycieczek zdaje się potwierdzać te nieco intuicyjnie skreślone tezy.
Jaka może być motywacja stu kilkudziesięciu osób, aby w zimowe, niedzielne popołudnie brnąć przez śnieg w rudzkiej Kuźnicy. Czego szukają tłumy na spacerach organizowanych przez projekt Familoki, Stowarzyszenie Wrazidlok albo TuRuda? Dlaczego organizowany przez Górnośląsko-Zagłębiowską Metropolię festiwal mikrowycieczek, czyli Kierunek GZM angażuje prawdziwe tłumy uczestników? Co przyciąga ludzi na Bobrek, Zandkę, do Rudy, nad Bytomkę?
Te małe wyprawy mogłyby nazywać się w gruncie rzeczy WPRAWAMI. WY-PRAWA sugeruje jakiś ruch na zewnątrz podczas gdy spacerując w najbliższym otoczeniu kierujemy się w przeciwnym kierunku – nie wyprawiamy się, lecz raczej wprawiamy w poszukiwaniu więzi z miejscem. Dzieje się to szczególnie wtedy, kiedy w dzielnicowych spacerach uczestniczą sami mieszkańcy.
Potrzebujemy kogoś kto zaserwuje nam śląski obiad i wręczy klucz do dziurki w klusce
Skoro kilkadziesiąt lat udeptywania tego samego chodnika nie okazuje się wystarczającym powodem, aby zostać w domu, a zamiast tego przybywamy na wyprawę/wprawę to znaczy, że ten chodnik jest czymś więcej niż wstęgą asfaltu, dzięki której nie grzęźniemy w błocie. A my oczekujemy od niego czegoś więcej. Wprawiając się próbujemy poczuć się częścią większej całości, włóknem materiału, który tkały przed nami wcześniejsze pokolenia.
Nasza przestrzeń jest splotem, w którym jesteśmy twórcą i tworzywem. Tylko zrozumienie natury tego splotu pozwoli nam opanować technikę jego wytwarzania. Parafrazując Freemana Tildena, który stworzył zasady interpretacji dziedzictwa, można powiedzieć, że interpretujemy (najczęściej ustami przewodników) by zrozumieć, rozumiejąc doceniamy, a doceniając chronimy. Także siebie i swój świat. Żeby jednak zrozumieć potrzebujemy kogoś kto zaserwuje nam śląski obiad i wręczy klucz do dziurki w klusce. Być może nie ruszając się wówczas od stołu skorzystamy bardziej niż jedząc tadżin w Maroku.