W czasach Napoleona III prowadziła ona w Paryżu jeden z najważniejszych salonów towarzyskich. Choć bywali tu najwybitniejsi intelektualiści epoki, to po słynnych onyksowych schodach chodzić mogło niewielu, ale podziwiać z dołu wszyscy. Prowadziły do sypialni markizy. Tam wiadomo, był jeden z jej drogich kaprysów, na które Guido z radością znajdował pieniądze. Podobnie jak na wannę drążoną w gigantycznej skale wiezionej z Afryki barkami do stolicy Francji.
A w Zabrzu? W tamtym czasie huta nosiła tylko nazwisko legendarnego przemysłowca. Większość akcji posiadały berlińskie banki. Odwołano go nawet z rady nadzorczej. Kiedy Bismarck przestał pełnić funkcję kanclerza, wpływy Donnersmarcka zaczęły maleć.
„Biurowiec? Zabraniam!”
W 1888 roku odwołano z funkcji dyrektora Donnersmarckhutte Paula Galdę. Przewodniczącym rady nadzorczej spółki został genialny berliński bankier Adolf Jarislawski, a dyrektorami Adolf Stauß i Julius Hochgesand. Jeszcze w tym samym roku zabrzańska firma odnotowała gigantyczne zyski.
Jarislawski, reprezentujący w spółce banki – głównych akcjonariuszy doprowadził hutę do wspaniałego rozkwitu. Był wielkim skąpcem. Pod koniec XIX wieku prezes Juliusz Hochgesand chciał wybudować reprezentacyjny biurowiec dyrekcji, zwracając uwagę, że takim dysponuje np. huta w Gliwicach. Jarislawski wykrzyknął na posiedzeniu rady nadzorczej, która plan miała zaakceptować: „Dobre firmy mogą sobie pozwolić na byle jakie biurowce, najważniejsze, że mają dobre produkty! Kategorycznie zabraniam!”.
Zyski potężnego koncernu rosły. W 1900 roku wypłacono 16 proc. dywidendy. W 1907 Jarislawski bardzo poważnie zachorował, dotknęła go choroba psychiczna. Zarząd postanowił wówczas obejść decyzję rady nadzorczej. Wydzierżawiono grunt znajdujący się naprzeciwko huty od chłopa ze Starego Zabrza Wilhelma Silbera i na nim, na mocy specjalnych umów, wzniesiono reprezentacyjny budynek, utrzymany w stylu pałacowym. Formalnie był on własnością Silberta, a huta go wynajmowała, więc nie wymagało to zatwierdzenia przez radę nadzorczą, która obradowała w Berlinie, a jej członkowie zwykle do Zabrza nie przyjeżdżali.
Jak dwa amorki
Zatrudnili genialnego architekta z Berlina Arnolda Hartmana. Czyj był pomysł z żółtymi schodami? Jego? Hochgesanda? A może… A może to Donnersmarck miał jeszcze tam swoje wpływy?
Rada nadzorcza, mająca dostęp tylko do dokumentów, pozbawiona informacji z powodu choroby przewodniczącego, nie zauważyła, że trwa realizacja niezwykłej inwestycji – harmonijnego pałacu, który miał stać się siedzibą spółki. Jego symetryczną bryłę, artykułowaną pilastrami, zdobią insygnia górnicze. Elewację wykonano z białej cegły, produkowanej specjalnie w zabrzańskiej hucie.
Wejście zdobi portal oparty na dwóch kolumnach, na których stoją dwa amorki z wielkimi latarniami w rękach. No i z amorami jest problem. Mało, że jeden ma bardzo małego siusiaczka, co nie powinno stać się symbolem mieszkańców, to jeszcze zamieniono im główki. Oto dziewczynka ma siusiaka, a chłopczyk nie! Taka nowoczesność. I nie do końca wiadomo, że było tak od początku, czy zrobiono tak podczas ostatniego, gruntowego remontu… To się nazywa dopiero otwartość miasta.
Wewnątrz zachwycać się można niezwykłymi kamiennymi schodami – żółtymi – oraz kasetonowymi sufitami. W mansardowym dachu umieszczono wieżyczkę z zegarem, który do dziś odmierza czas w Zabrzu. Na elewacji umieszczono wyraźny napis z datą budowy – 1907 rok. Nieruchomość odkupiono dopiero po ustąpieniu Jarislawskiego z funkcji szefa rady nadzorczej w 1923 roku!
Zalepione okna
Po wojnie budynek był nadal dyrekcją huty, tylko, że teraz nazywała się Zabrze. Pod koniec lat 90. przejęło go za długi podatkowe miasto. W 2008 roku ówczesna prezydent Zabrza Małgorzata Mańka-Szulik rozpoczęła jego gruntowną modernizację. Był już w opłakanym stanie. Dach przeciekał, po ścianach lała się woda. W trakcie remontu okazało się, że rzutem na taśmę, w ostatnich dniach urzędowania wniosek o wpis do rejestru zabytków wpisał złożył poprzedni prezydent Jerzy Gołubowicz. Wpisano go w trakcie prac. Trzeba było je wstrzymać. Zrobiono został tylko dach. Zlikwidowano jego szklana część. Na najwyższej kondygnacji znajdowało się biuro projektów, a oszklenie dawało możliwość pracy projektantów.
Konserwator nie wyraził zgody na wymianę okien frontowych, stąd poddano je renowacji, ale wieje do dziś po plecach. Nowe są tylko w elewacjach bocznych i tylnych. Z oryginalnego wyposażenia nie przetrwało prawie nic. Posadzki, kasetonowe sufity oraz gigantyczny sejf. Kiedyś wypłacano z niego pracownikom pensje, a wchodzili do budynku bocznym wejściem, dziś już zamurowanym. Widać je wyraźnie od strony pomnika prof. Zbigniewa Religii.
Przepiękne są klatki schodowe i rozświetlające je okna. Pamiętam, że mieliśmy kiedyś przyjmować delegację zagraniczną, a widok na zewnątrz był upiorny. Stare, rozwalające się targowisko oraz dziurawe podwórze i zniszczone ogrodzenie. Postanowiliśmy je zakleić mlecznymi naklejkami. I tak trwały latami. Tymczasowe rozwiązania bywają niezwykle trwałe. Dopiero po latach zauważyliśmy, że za oknem wszystko zostało już wyremontowane, a widok pełen jest kwiatów i przepięknych drzew. Trudno się te naklejki zdzierało...
Może Cię zainteresować: