Zachwalanie Piotra I, a zwłaszcza Katarzyny II, szokuje w krajach, które swego czasu zostały wcielone do imperium carów. Podobnie byłoby z gloryfikowaniem pruskiego Fryderyka II, którego imperialne ambicje odcisnęły swoje piętno m.in. na Śląsku. O starożytnych potęgach wiemy mniej, więc wywołują mniejsze emocje. Więcej mówiło się o wyzysku kolonialnym. Wielu pamięta czasy dekolonizacji.
„Imperialistyczny” – to była i jest inwektywa. A jednak o imperium Brytyjskim zazwyczaj myślimy w cieplejszych barwach. Choć ma ono na sumieniu niejedną zbrodnię, to jednak trudno nie dostrzec jego wkładu w rozszerzenie kultury europejskiej na cały świat. Nasze standardy polityczne, społeczne, etyczne otrzymały zasięg globalny dzięki imperiom. Nic dziwnego, że misjonarze byli przez nie wspomagani, skoro przynosili chrześcijaństwo „wcielone” w kulturę północno-atlantycką.
To wszystko zostało zakwestionowane. Nazwano te procesy imperializmem nie tylko politycznym, ale i kulturowym. Wyzwalanie się poszczególnych państw spod takiej kurateli spotkało się z powszechna sympatią narodów. Działania międzynarodowe uzasadniano walką z imperializmem.
Po dekadach stoimy wobec wyzwań migracyjnych. Widzimy „nowe” państwa, które różnie sobie radzą lub w ogóle nie radzą z katastrofą klimatyczną. Są nękane suszami, wojnami, terroryzmem, głodem, epidemiami… Ludzie stamtąd uciekają. Często do Europy, która ma w swoim dziedzictwie okresy imperialne. Europy, która wzbogacała się również kosztem kolonii.
Zastanawiamy się co robić z niekontrolowanym napływem emigrantów. Z jednej strony są to ludzie ratujący życie swoje i swoich rodzin (niejednokrotnie pozostawionych w ojczyźnie), a z drugiej strony są to potencjalni pracownicy. Spotykamy się też z twierdzeniem, że lepiej „pomagać na miejscu”. Niech bogata Europa wysyła pomoc do umierających z głodu i chorób, to wtedy nie będą do nas przybywać.
Tylko okazuje się, że owa pomoc humanitarna nie powstrzymuje fali migracyjnej. Łagodzi ją, ale nie jest rozwiązaniem systemowym. Jest potrzebna. Ale nie tylko rozkrada się ją, marnuje i dociera tylko do „znajomych królika”, lecz również z góry skazana jest na doraźne gaszenie ognia, a nawet bywa, że kraj od niej całkowicie uzależniony nie rozwija się, nie staje na własne nogi. Jest jak chory, który otrzymał lekarstwo, ale ponownie wraca do środowiska, gdzie brak podstawowej higieny wpędza go powtórnie w chorobę.
Wtedy myślimy o rozwiązaniach systemowych. O tym, że przydałby się system polityczny zapewniający stabilne warunki rozwoju. Chcemy tam importować najlepsze wzorce cywilizacji północno-atlantyckiej. Tylko uwaga! To jest imperialne myślenie. Mali lub więksi tyrani z tamtych krajów wyraźnie tym straszą: imperialiści z USA lub Europy mieszają się w nasze sprawy i próbują nam narzucić swój („zgniły”) styl życia.
Neokolonialiści, którym zależy tylko na dostępie do bogactw naturalnych, nie dbają o system polityczno-prawny. Byle tylko mieli stabilne kontrakty. Grupa Wagnera była i jest przykładem takiego rosyjskiego neoimperializmu (w Afryce, w Syrii, a potem w Ukrainie). Którym zresztą jawnie się chwali. Natomiast ci politycy, którym rzeczywiście zależy na względnym dobrobycie na terenach, gdzie ludzie żyją w permanentnym zagrożeniu utraty życia i zdrowia, mają problem z krytyką skierowaną przeciw nim. Nie chcą być nazywani imperialistami. Nie chcą uchodzić za wrogów lokalnych tradycji plemiennych. A jednak trwała pomoc na miejscu wymaga unowocześnienia rządów, transparentnej władzy, możliwości rozliczania jej, a więc rozdziału poszczególnych władz.
Czy to jest imperializm kulturowy? Tak straszą ci, którym z demokracją nie po drodze.
Papież Franciszek sięgnął do tej części dziedzictwa rosyjskiego (a nie innej), która oznaczała unowocześnienie Rosji na wzór europejski. Tak została zapamiętana w wielu krajach Zachodu: jako wydobywanie z mroków barbarzyństwa, zacofania.
Natomiast nasze doświadczenia każą nam powątpiewać: czy aby owa modernizacja nie była tylko lukrowaniem imperialnego potwora? Czyli ekspansji bez dawania podwalin pod państwo obywatelskie.