Te rozpadające się ławeczki o kształcie przypominającym niegdysiejsze logo PZPR, budzą przykre wspomnienia o socrealizmie. Specyficzne kanony malowania i rzeźbienia, monumentalizm w architekturze i wszechobecne hasła, całe potoki napisów, transparentów… Wszystko było propagandą i to propagandą opatrzoną instrukcją, jak ją właściwie rozumieć. Te instalacje z instrukcją, czyli ławki wyniesione na odpowiednią wysokość, jak w soczewce oddają, czym było i jest zawłaszczanie przestrzeni publicznej.
Wywiad z Katarzyną Furgalińską: Fiksacja władzy na punkcie ławek jest fascynująca. A krzesła do domu tylko z husarskimi piórami?
W świątyniach takie procesy mają szczególnie dewastujące skutki, bo symbole sprowadzają do gadżetu. Przestrzeń przestaje być wspólnym domem, a staje się deklaracją: albo się pod nią podpisujesz, albo „won stąd”. Przy czym ta deklaracja ma kształt zależny od kogoś, kto jak raz „trzyma kasę”. Nie ma znaczenia charakter tej budowli, jej ponadczasowy wymiar, styl architektoniczny. Liczy się „gust” i zasoby materialne wieszających transparenty i hasła, układających kwiaty, wstawiających kolejne kato-realistyczne figurki i obrazy, podrzucających ulotki i gazetki, wieszających ozdóbki bez składu i ładu, często multiplikujące już istniejące symbole. Przykładem niech będzie banalizowanie krzyża poprzez czynienie z niego ornamentu. Eucharystia wg chrześcijan jest uczestnictwem w jedynej ofierze Chrystusa na Krzyżu. I powinien on stać przy ołtarzu. Jest to symbol. Być może najmocniejszy, skoro ostał się we wszystkich kościołach, zborach i cerkwiach. Ale czym się staje ów symbol, jak nie gadżetem, gdy masowo zdobi szaty, ściany, kraty, ramy?
Świątynie mają szansę być miejscem dla wszystkich, wierzących i niewierzących na różne sposoby. Wszyscy potrzebujemy miejsca pomagającego nam wejść w głębszy wymiar, oderwać się od „bieżączki”. Tak jak potrzebujemy dobrej sztuki. Ale czujemy, że film jest słaby, kiedy nie przemawia obrazami i potrzeba wszystko tłumaczyć słowami. Denerwuje nas narzucanie nam interpretacji i wniosków. Pragniemy okazji do myślenia i odczuwania, a nie bycia poddawanym propagandzie.
Tak też jest ze wspólną przestrzenią sakralną. Granica między sztuką a propagandą jest dość ulotna. Mamy „naturalną” tendencję do reagowania na różne „zagrożenia” naszymi instalacjami, które mają „rąbać między oczy”, a nie zostawiać pole do modlitwy, przemyśleń, wypracowania własnego zdania. Ileż kościołów budowanych z myślą o ponadczasowości, przemawiających architekturą, wytwarzających nastrój zapraszający do sacrum, grających niedopowiedzeniami skłaniającymi do poszukiwania we własnym wnętrzu, zostało „zmasakrowanych” dosłownością instalacji, które dodał tam jakiś gorliwiec. Ze świątyń zrobiono narzędzie polityki religijnej. Doraźny cel przesłonił podstawowe funkcje. I wtedy mamy poczucie, że ktoś nam skradł sacrum.
Bo to nie tylko obraża poczucie estetyki, ale też okropnie spłaszcza relacje. Ma wpływ na jakość naszej modlitwy, pewnie też z czasem i na poziom kazań. To, jak wyglądają znaki liturgiczne i sakramentalne warunkuje w pewnym stopniu to, czy traktujemy je magicznie, a więc jako takie, które załatwiają (kończą) całą sprawę, czy raczej jako znak zapraszający do drogi, do pogłębienia relacji, do dalszych poszukiwań.
Sztukę często wykorzystywano do zaaranżowania wspólnej przestrzeni. Z jednej strony mecenat ma swoje interesy. A z drugiej niezależność artystów służy niebanalnemu poziomowi. Socrealizm zniewalał twórców i narzucał jeden sposób myślenia. Dlatego odebrał wiarygodność socjalizmowi. A co duchowości robią pomniki przy- lub na-kościelne swoim katorealizmem?