Gdy w kajaku spływa się rzeką lub rzeczką, często wydaje nam się, iż jesteśmy w jakiejś tajemniczej dżungli i nadziwić się nie możemy, że taka dzikość jeszcze się uchowała. Gdy wysiądziemy z łódki i pojedziemy samochodem w kierunku początku naszej wyprawy, to okazuje się, że to zupełnie normalna, cywilizowana okolica. Widać domy i obejścia skierowane licem do drogi, a z tyłu zarośla widoczne tylko „od rzeki”.
Dla dzieci takie tajemnicze „tyły”, niezbadane zakątki, mroczne ścieżki to raj poznawczy. Młodzi je eksplorują i tak oswajają swoje miejsce, czyli swój dom. Wrastają w tę ziemię. W mieście są to podwórka, przejścia przez piwnice czy strychy, nielegalne labirynty. Swoją dzielnicę (osiedle) młodzi znają zupełnie inaczej niż te dalsze.
Gdy po latach wracają na stare śmieci, mają w pamięci te dziecięce odkrycia, te oswojone przez nich miejsca. Wracają do domu. Natomiast dorosły, który tam się dopiero wprowadza, najczęściej zna tylko drogę między mieszkaniem a pracą. Wie, jak wyjechać i gdzie zaparkować samochód oraz zrobić zakupy. Oczywiście różnica między domem a mieszkaniem zasadza się głównie na relacjach, na ich intensywności, na wspomnieniach. Jednakże dobrze wiem, że wtedy czułem się „u siebie” w zagranicznych metropoliach, gdy miałem tam przyjaciół będących jednocześnie przewodnikami po takich nieszablonowych zakamarkach, niewidocznych dla turystów, a jednak ważnych właśnie dla tych bliskich osób dzielących się swoim „domem”.
Eksplorowanie miejsc z życzliwymi ludźmi, którzy potrafią, pokazując jednocześnie, opowiadać o tym, na czym wyrośli, to zupełnie inny rodzaj „turystyki” niż szybkie przejeżdżanie i selfowanie lub co gorsze „all inclusive” przy basenie hotelowym. Wiem, że do tego trzeba czasu, szczęścia i... budzenia zaufania. Ale warto pewnie mniej a lepiej.
To też przyczynek do myślenia o integracji. Jeśli jej nie ma, to ludzie tworzą własne „domy”, inne i odseparowane od tubylczych. Patrz choćby na zupełnie nieśląskie osiedla wielkopłytowe. A przecież przeprowadzając się i „napływając” można szukać nie tylko nowego „mieszkania” ale i nowego „domu”. Mówimy o gościu „Bóg w dom”, a nie „w mieszkanie”. Coś się musi stać, by mieszkanie stało się domem. Może to być niestety proces zamykania się w getcie pozbawionym bogactwa lokalnych korzeni, otoczonym murem nieufności. A mogą to być wyprawy z przyjaciółmi do „wnętrza ich ziemi”.
Niektórzy obawiają się kultywowania śląskiej odrębności. Ja żyłem w Neapolu, kiedy podczas Mundialu cały stadion kibicował za Argentyną a nie za Włochami, bo dla niej grał Maradona (ówczesny lider Napoli). Ale to właśnie tam nauczyłem się Włoch dużo głębiej niż w kosmopolitycznym Rzymie.
Może Cię zainteresować: