Zazwyczaj są wtedy łatwiej strawne dla przeciętnego śmiertelnika. Pewnie są uproszczone i nie oddają wszystkich niuansów, ale za to kładą większy nacisk na użyteczność owej wiedzy dla zwykłego Kowalskiego. Bo ekonomiczne działanie wszędzie się przydaje. Zatem nie obrażamy się na „lżejszą” ekonomię. Podobnie jest z psychologią, której poradnikowe wersje wcale nie muszą szkodzić, o ile potrafimy w razie poważnej potrzeby udać się do fachowca.
Czy podobnie jest z religią? Mamy media nazywane katolickimi, bo robione dla katolików. Ale mamy też rzesze ludzi wierzących i niewierzących, którzy nie potrafią lub po prostu nie mają ochoty zagłębiać się w specyficzny język branżowy, w tym wypadku - katolicki. On ich zniechęca. Podobnie jak w przypadku specjalistycznych pism ekonomicznych czy psychologicznych.
Esencji nie da się pić. Trzeba dolać trochę wody, by napić się herbaty. Oczywiście nie przesadzając, bo wyjdzie lura. Ten sam problem mają muzealnicy: nie zanudzić, ale i nie banalizować. Widać to w kopalniach udostępnionych do zwiedzania. Trasy powinny być znośne dla turystów. Lecz czy wtedy wiernie oddają nieznośne warunki pracy górników? Stąd ich różnicowanie.
Wracając do religii. Jest teologia (esencja) i kaznodziejstwo (herbata). Są pisma i portale niezrozumiałe dla zwykłych ludzi i gdzieniegdzie próby przekładania na „nasze” w różnych „świeckich” mediach. I to jest jakoś oczywiste.
Ale istnieje też pewna specyfika. Profesor Jan Miodek o tłumaczeniach Biblii na śląski, jak np: „Archanioł Gabryjel przyfurgoł do frelki Maryjki i Jej pedzioł, co bydzie miała karlusa, kierymu nado imie Jezus...”, mówił, że „To śmieszne. Ślązacy zawsze rzykali po polsku”. Język liturgiczny to w wielu krajach mowa sprzed wieków, już nie używana na co dzień. Jest trochę niezrozumiała, ale za to fascynuje właśnie tą tajemniczością. Jest jakby welonem okrywającym sacrum. W takiej sytuacji „trudność” języka może być pozytywna i nie wynika z niekompetencji autora zasłaniającego się branżowym slangiem. Lecz z drugiej strony nie możemy odmówić nikomu prawa do modlitwy osobistej w języku, w którym może się najszczerzej „wykrzyczeć”, gdy trzeba. Autentyzm wymaga „własnego” języka. Miodkowi, kiedy powiedział „rzykali”, chodziło o sformalizowany pacierz a nie o westchnienia z głębi serca.
Podobnie jest z poezją. Gustaw Herling-Grudziński po wielu latach spędzonych w Neapolu był uznanym pisarzem i eseistą języka włoskiego. Tworzył przepiękne teksty. Jednak uważał, że on poezji po włosku nie może pisać, bo to nie jest jego rodzinny język, czyli język dzieciństwa, wyniesiony z domu.
Nie zawsze da się przetłumaczyć, zwłaszcza to co intymne, jak gesty i półsłówka „tworzących jedno ciało”, którzy wykreowali swój świat z jego językiem.