„Przestrzegać zagwarantowaną w Konstytucji PRL wolność słowa, druku, publikacji, a tym samym nie represjonować niezależnych wydawnictw oraz udostępnić środki masowego przekazu dla przedstawicieli wszystkich wyznań”. – To, jak łatwo się domyślić, trzeci z 21 postulatów „Solidarności” z 1980 r. Teraz związek zawodowy o tej samej nazwie nie chce akredytować na swoim zjeździe dziennikarzy z niezależnych od rządzących mediów. Niestety nie wywołuje to już naszego zdziwienia. Tyle mediów już kupiono, by zamknąć usta dziennikarzom. Dlaczego wracamy do czasów uciszania?
W czasach cenzury prewencyjnej po decyzjach redakcyjnych następowały jeszcze urzędnicze decyzje o dopuszczeniu lub nie do publikacji. Niby zależały od zapisanych wytycznych, ale można było lawirować w zależności od tego, jaka było koniunktura polityczna i jakie medium ubiegało się o temat z „pogranicza”. Coś można było wywalczyć z cenzorami. A z drugiej strony było to narzędzie represji i „uzależniania” redakcji.
W dobie kapitalizmu liczy się dochód z reklam, stąd trudniej o krytykę związanych z reklamodawcami. Mamy naciski kapitałowe, teraz szczególnie drastyczne ze strony spółek skarbu państwa. Trzeba się też liczyć z „klikalnością”, bo bez niej nie ma poważnych reklam.
Ciągle ktoś lub coś chce wpływać na zakres ciszy w publikacjach. Bywa, że nawet grożąc lub niszcząc. Redaktorzy stosują też autocenzurę ze względów humanitarnych, np. gdy informują o ofiarach wypadku w kopalni. Nie protestujemy już wobec specyficznego języka w czasie takich relacji. Rozumiemy uczucia rodzin ofiar. O pewnych „szczegółach” się nie mówi. I to właśnie należy do sztuki dziennikarskiej. Trzeba odróżnić to, o czym się nie mówi, bo brak nam niezależności, od tego, o czym się milczy, bo… nie chcemy skrzywdzić. O co chodzi?
Między innymi o sprawy intymne. Sporo wierzących martwi się, jak to będzie po sądzie ostatecznym, gdy wszyscy dowiedzą się wszystkiego o wszystkich. Z jednej strony jest to warunkiem sprawiedliwego osądu, gdy nie ma już oszustw i niedomówień. A z drugiej strony warunkiem wiecznej szczęśliwości jest chyba litościwe spuszczenie zasłony milczenia na ludzkie słabości. Jezus, gdy mówił o ujawnieniu tego, co zakryte, robił to w kontekście faryzeuszy cichaczem knujących, by nie pozbawiono ich wpływów. Dziennikarz powinien dbać o podstawową godność każdego oskarżonego. Bo inaczej zabija słowem.
To trudne wobec oczekiwań plotkarskiego cyrku lub ciśnienia słupków sondażowych. Ktoś powie, że jednak cnota żony cezara podlega kontroli społecznej. Tymczasem św. Jan Nepomucen odmówił wyjawienia tajemnicy spowiedzi żony króla i dlatego utopiono go w Wełtawie. Może powinien patronować nie tylko spowiednikom, ale i redaktorom?
Postulat niezależności prasy miał (i ma) prowadzić do patrzenia na ręce władzy. Kto rezygnuje z tego postulatu, godzi w wolność. I kto sięga po władzę (zwłaszcza publiczną) musi się liczyć z prześwietlaniem jego życia. Mamy prawo wiedzieć, od kogo może być zależny. Ale on ma też prawo, jak każdy, by nie zdradzano jego intymności.
No chyba, że sam robi coming out i na swoim kolejnym ślubie kościelnym stawia publiczne kamery.