Uważam tą obserwację za istotną, ale aby wyciągnąć z niej pełniejsze wnioski, trzeba zauważyć, że istnieje również pewne przyzwolenie (choć często niejawne) na podobne zachowania wobec dorosłych bezradnych życiowo. Chodzi zwłaszcza o niedołężnych krewnych lub podopiecznych. Ci, którzy nie wytrzymują i uciekają się do pewnych form przemocy wobec nich znajdują jakieś usprawiedliwienie wśród otoczenia. Z jednej strony uważamy, że osoby szczególnej troski (dzieci czy dorosłych) należy otoczyć opieką. A z drugiej strony odczuwamy pewne zrozumienie dla ich opiekunów, którzy nieraz tracą cierpliwość i stosują środki przymusu, a nawet kary cielesne.
Chyba cywilizacyjnie jesteśmy przyzwyczajeni do wymuszania pożądanych zachowań. Bicie w wojsku, by wymusić posłuszeństwo drylowi przez wieki było (a i obecnie bywa) akceptowane społecznie jako gwarant silnej armii mającej zapewnić bezpieczeństwo. Przez tysiąclecia tortury podczas śledztwa uważano za coś normalnego. Chłosta wobec niewolników i chłopów uchodziła za przejaw solidności i gorliwości karbowego. Starożytne maksymy o karaniu jako wyrazie porządnego wychowania tłumaczono na polski w ten sposób, by usprawiedliwiać nie tyle karanie, co fizyczną surowość, a więc bicie. Nawet do ascezy chrześcijańskiej wkradło się samobiczowanie i inne krwawe praktyki, mające prowadzić do doskonałości.
Z czasem i z docenieniem praw człowieka zaczęliśmy rezygnować z wychowania (lub lepiej, z tresowania) przez ból. Zadawanie bólu jako środek dyscyplinujący jest generalnie zakazane, a jednak prywatnie wielu jest gotowych do uciekania się do niego. Stosuje się go najczęściej wobec bezradnych, bo ci nie oddadzą pięknym za nadobne i nie potrafią się poskarżyć. Ale też dlatego, że nie widzimy innego skutecznego środka perswazji. Stosowanie bólu obnaża pewną bezradność opiekuna. Wychowywanie lub opieka przerasta go. Jest niekompetentny.
Co wobec tego? Zapewne powinien nabierać kompetencji, uczyć się, podlegać superwizji czy kontroli. To oznaczałoby przyznanie się do tego, że z samej „natury” nie jesteśmy gotowi do bycia rodzicem, wychowawcą, kapralem. I o to toczy się spór ideologiczny (albo polityczny). Czy z urodzenia jesteśmy dobrymi rodzicami, czy też potrzebujemy przygotowania do tej roli? Czy wzorce wyniesione z czasu własnego wychowania i dorastania wystarczają czy raczej obciążają? Czy powinno to podlegać sprawdzaniu ze strony społeczeństwa, czyli czy wymagać zdania swoistego egzaminu? A jeżeli powstrzymamy się od kontroli prewencyjnej, czy mamy prawo ingerować, kiedy pojawiają się niepokojące sygnały, zwłaszcza przemoc i bicie?
Upraszczając. Dla jednych pasek na ekranie „W Norwegii zabierają dzieci rodzinom” przeraża i straszy Zachodem. U innych budzi on nadzieję na ocalenie katowanych. Ale podobnie jest, gdy narzekamy na współczesną tendencję do oddawaniu staruszków do domów opieki albo obawiamy się, czy aby tych domów nie jest za mało lub są poza naszym zasięgiem finansowym.
Ten spór ciągle się toczy i jest wyzwaniem zwłaszcza dla codziennej praktyki. Aby go rozstrzygać, trzeba chyba zadawać sobie pytanie, czy chętnie powierzymy nasze dzieci opiece kogoś, kto był „wychowywany” za pomocą „chłosty”. Czy jest godny zaufania? Czy miał odpowiednie wzorce? Bo wiemy, co bici żołdacy potrafili robić, gdy znikała kontrola. I warto ujawniać kłamstwa, np. na temat bezstresowego wychowania. Bicie wcale nie pomaga w radzeniu sobie ze stresem. Raczej grozi wybuchem, bo stres nie został przepracowany, a tylko przytłumiony.
Zauważając zjawisko pewnego (skrywanego) przyzwolenia na bicie również dorosłych, nie chcę powiedzieć, że konsekwencje są takie same jak przy biciu dzieci. Staruszkowie umierają, a bite dzieci powoli zaczynają wychowywać swoje potomstwo. Multiplikują własne tendencje. Co zrobić, by ofiary nie stawały się katami? Jak zmieniać atmosferę ogólnego przyzwolenia na przemoc?
Może Cię zainteresować: