Ręce opadają, bo czujemy się bezradni. Mówią nam, że tak naprawdę nic się nie da zrobić. Zasolenie większe niż w Bałtyku to efekt spuszczania wód kopalnianych i przemysłowych. Do tego jeszcze dochodzą prace remontowe na jazie i poruszenie przydennych złogów metali ciężkich. A wszystko to mogę niemal obserwować i czuć z okna na Koperniku Gliwickim. Choć łatwiej z sąsiednich Łabęd.
Ręce opadają, gdyż wiele gadają o monitoringu, a okazuje się, że obserwuje się zaledwie skutki, a przyczyny zanieczyszczenia są tylko ewentualnie deklarowane przez „brudzących”. Trzeba im wierzyć na słowo.
Wiem, że powstrzymanie wód z kopalni, czy byłych kopalni, wydaje się niemożliwe. Tym bardziej ręce opadają. Że to ogromne koszty i praca na lata. Ale okazuje się, że wysokość kar nie odstrasza. Są śmiesznie niskie. I po prostu bardziej opłaca się je płacić, niż inwestować w oczyszczanie zrzucanych do kanału wód. Ktoś powie, że przecież nikt nie jest winny, że to owoc zaniechań sprzed lat. Że nie ma kogo karać. Ale nie chodzi o karanie. Trzeba przerwać ten ciąg zaniedbań, nic nierobienia (lub zbyt małych wysiłków).
Przypomina mi się praktyka, jak dotknęła mnie osobiście w Neapolu. Tam w zasadzie nie można dostać pozwolenia na budowę. Kosztuje ono tak dużo (a uzyskanie go trwa w nieskończoność), że nagminnie stosuje się inną metodę legalizacji. Mianowicie buduje się bez zezwolenia, potem donosi się na siebie samego, następnie płaci karę i po sprawie. Bardziej opłaca się zapłacić grzywnę niż postępować zgodnie z przepisami. Tak buduje się w Parthenope. Zwłaszcza na zboczach Wezuwiusza, gdzie w ogóle nie wolno niczego stawiać na żwirze wulkanicznym. W efekcie mamy całe miasto budynków porozrzucanych bez składu i ładu, z bardzo krętymi i prowizorycznymi drogami dojazdowymi. Włoskie MSW już obliczyło, ile tysięcy ludzi zginie tylko za względu na bezładną ucieczkę, kiedy zostanie ogłoszony alarm wobec zbliżającej się erupcji. Ręce opadają.
Czy nic się nie da zrobić? A może wystarczy ingerencja w biurokrację, by opłacało się jednak budować w bezpiecznych miejscach? Bo tam będzie taniej.
Czy nic się nie da zrobić z zasoleniem wód kopalnianych zrzucanych do dopływów Odry? Czy regulacja „cenników” nie skłoni do szukania realnych rozwiązań?
Przemysł farmaceutyczny wydaje astronomiczne sumy na wdrażanie nowych lekarstw, gdy spodziewa się dużego popytu. Odpowiednio duża liczba ludzi powinna się czuć zagrożona daną chorobą. Gdy jakieś schorzenie jest rzadkie, nie opłaca się inwestować w poszukiwanie odpowiedniej terapii. To okrutne. Ale tak jest. Zmienia się taką sytuację podbijając cenę specyfiku i procedury do niebotycznych wysokości, spodziewając się refundacji od państw lub ubezpieczycieli.
Czy podobne mechanizmy nie mogą być zastosowane do ratowania środowiska? Tym bardziej, że katastrofy zaczynają występować cyklicznie. A wiadomo, że per saldo koszty stałe są większe niż te jednorazowe. Co zrobić, by nam się również ekonomicznie opłacała ochrona przyrody? I nie myślę tylko o ludziach świadomych zagrożeń dla planety. Chodzi o konkretne zakłady przemysłowe, instytucje i rządy.
Ale, gdy dowiadujemy się, że grzywna to tylko 5 groszy za kilogram zatrutych ścieków, a poprawa ma polegać na tym, że w 2030 ma to być 10 groszy, to… ręce opadają. A może jest tak dlatego, że w gruncie rzeczy sami sobie wyznaczają te opłaty?