Bo szkoła powinna się nazywać inaczej - w każdym razie zdaniem krytyków o jedynie słusznych przekonaniach, tzn. takich, gdzie patriotyzm bez klęczenia pod krzyżem się nie liczy. Tymczasem główni zainteresowani wzgardzili innymi proponowanymi patronami, czyli św. Janem Pawłem II i św. Faustyną Kowalską. Wałbrzyska szkoła - taki przynajmniej można wysnuć wniosek z nieprzychylnych komentarzy - zmarnowała szansę znalezienia się w gronie coś około tysiąc trzystu szkół imienia JPII (w roku 2016 było ich w Polsce 1274).
Może lepiej jednak zastanowić się, po co w takim razie kolejna. I docenić oryginalny a mądry wybór patronki ważnej dla miejscowej społeczności, zakorzenionej tak w lokalnej, jak i śląskiej historii, w której zostawiła po sobie zacną pamięć. Żona księcia pszczyńskiego Hansa Heinricha XV, związana z Wałbrzychem może i bardziej niż z naszą Pszczyną, to osoba powszechnie rozpoznawalna, barwna i mimo iż zdecydowanie nie święta, to jakże ludzka i może właśnie przez to ludziom bliższa.
Księżna Daisy - rozwódka i skandalistka jak święta
Swoją drogą, rozwódka Daisy miała na koncie więcej dobroczynności wobec bliźnich niż niejedna święta, działając na rzecz rannych i jeńców wojennych podczas pierwszej wojny światowej (za co skądinąd nękali ją Niemcy) oraz na rzecz więźniów obozu koncentracyjnego Gross-Rosen podczas drugiej. Ale to widać niektórym za mało. Czyżby dlatego, że nie Polka i żona niemieckiego (co z tego, że śląskiego i lojalnego obywatela II RP, który z nazistami miał co najmniej nie po drodze) arystokraty?
Wybór dokonany przez dzieci ich rodziców i wychowawców jest żenującym niestety dowodem na to jak zmienia się tożsamość Polaków, szczególnie w zachodnich regionach Polski - grzmi jednak portal wpolityce.pl.
O ironio - wyjąwszy głupi, krzywdzący epitet i zbędne ubolewanie - to prawda. Niezamierzenie i paradoksalnie oczywiście, jednak bardzo dobrze, gdyż dobitnie dowodzi dwóch rzeczy.
Akceptują śląskie dziedzictwo i kulturę
Po pierwsze, dolnośląskie społeczności lokalne o w dużej mierze imigranckim charakterze zapuściły już na dobre korzenie w swych nowych małych ojczyznach, a towarzyszące ich członkom przez dziesięciolecia poczucie tymczasowości i zagrożenia (bo a nuż pewnego dnia przyjdą Niemcy i znowu przepędzą...) należy już do przeszłości. Po drugie - akceptują one, szanują i przyjmują jako część własnego dziedzictwa kulturowego dawną kulturę swojej ziemi. Kulturę Śląska! Skądinąd godne uwagi zjawisko, dające o sobie znać na Śląsku co najmniej od epoki wędrówek ludów, a to było naprawdę piekielnie dawno!
Śląska historia jest złożona, wielowymiarowa. To historia pogranicza, tak politycznego jak i kulturowego. Ukształtowana także w wyniku ścierania się przeciwieństw, w tym antagonizmu polsko-niemieckiego, najgłośniejszego, najboleśniejszego i jeszcze świeżego po krwawiącego dwudziestego wieku, ale nie jedynego. Przecież śląska opcja polska również była i jest rozdarta, a nierzadko schizofreniczna, by przypomnieć równoległe hołdy wobec Korfantego oraz sanacyjnej polityki śląskiej Grażyńskiego, czy wszystkie niuanse i odcienie postaci Jerzego Ziętka. A pomijając już konflikt państwowej władzy z wolą, obywatelską świadomością i historyczną pamięcią mieszkańców Katowic, stających w obronie placu imienia Wilhelma Szewczyka, który wojewoda przemianował na plac Lecha i Marii Kaczyńskich. Swoją drogą zachodzi tu pewna analogia ze sprawą wałbrzyskiej szkoły, miejmy więc nadzieję, iż nie istnieją prawno-administracyjne mechanizmy, które umożliwiłyby władzy zablokowanie wyboru patronki i odgórne narzucenie "odpowiedniego" patrona.
Bogoojczyźniani krytycy tańczą na wulkanie. Świetlanych, a przynajmniej pełnych inspiracji postaci mamy w śląskiej historii dużo więcej. Ignorowanie czy wręcz potępianie naszego dziedzictwa może przynieść skutek diametralnie odmienny od zamierzonego: zastygła jedynie z wierzchu lawa wybuchnie.