Liroy Piotr Marzec koncert gliwice

Liroy: Kaliber 44? Był magiczny. Usłyszałem i zwariowałem. Ślązacy od początku kumali hip-hop

Chłopaki z Kalibra 44 słali do mnie demówki. Posłuchałem i zwariowałem. Kaliber był szalony i magiczny, inny niż wszystko, co rodziło się w polskim rapie. Zagrali ze mną parę koncertów, wystąpili w filmie „Kielce – czyli polski Bronx”. Gdy graliśmy w Katowicach, Mega Club był tak nabity, że ludzie stali jeden na drugim - mówi Liroy, legenda polskiego rapu. Rozmawiamy z nim o muzyce, transformacji i latach 90. na Śląsku, tuż przed koncertem "The Legend - Powrót legendy" w Arenie Gliwice.

Rok 1995. Katowice. Co pan pamięta?
Mega Club. Legendarne miejsce. A w nim mój pierwszy koncert w Katowicach. Zaprosiłem na niego Wzgórze Ya-Pa 3 i takich chłopaków z lokalnego składu. Nazywali się Kaliber 44.

Pan zaprosił Kalibra?
No ja. Bo słali do mnie demówki. Posłuchałem i zwariowałem. Kaliber był szalony i magiczny, inny niż wszystko, co rodziło się w polskim rapie. Zagrali ze mną parę koncertów, wystąpili w filmie „Kielce – czyli polski Bronx” (słynny dokument z 1995 roku w reżyserii Bogny Świątkowskiej i Marka Lamprechta – przyp. red.). Sala Mega Clubu była wtedy tak nabita, że ludzie stali jeden na drugim.

Pamięta pan, ile lat miały wtedy chłopaki z Kalibra 44?
Po 17 lat. Młode łebki. Występowali wtedy w większym składzie, bo oprócz Magika, Joki i Daba był jeszcze Jajonasz. To były początki polskiego rapu, duże wytwórnie były jeszcze sparaliżowane, nie wiedziały, co z tym zrobić. W wytwórni BMG sam sugerowałem stworzenie miejsca dla tej muzyki, małego labelu, który dawałby szansę takim talentom jak Kaliber 44. Było za wcześnie, nikt tego nie rozumiał, choć nowy styl rodził się na oczach wszystkich.

Magik. Rozmawialiście kiedyś?
Wiele razy. Podczas mojej pierwszej trasy graliśmy razem koncerty, jak ten w Katowicach. Rozmawialiśmy o tym, jak pisał i o czym, bo ten jego flow, styl był dla mnie fascynujący. Nie wiem, co potem porobiło się w życiu Magika, ale w 1995 był kolesiem, z którym można było gadać. Wyglądał na szczęśliwego, bo nasze marzenia się spełniały. Pełne sale, parę tysięcy ludzi na widowni. Każdy o tym marzył.

Jakie były Katowice w 1995?
Podobne do Kielc (śmiech). Wiem, że większe, że Śląsk inny, ale w porównaniu do Warszawy, w tamtych czasach, wszyscy byliśmy prowincją. Grałem tu w różnych miejscach – w klubach, a czasem w domach kultury i remizach strażackich, w których ludzie byli upchani na dwóch poziomach. Karmili nas żurem, podobnym do naszej zalewajki. W jednym domu kultury, już nawet nie pamiętam, w którym mieście, zastaliśmy plastikowy, zabawkowy mikrofon i jeden głośnik.

Nawijał pan do zabawkowego mikrofonu?
A gdzie. „Na gardło”. Ludzie przyszli, to nie była ich wina. Moja pierwsza trasa, wiele rzeczy działo się na wariata. Pełno dziwnych typów kręciło się w branży… Jak podpisywałem pierwszy kontrakt w wytwórni, to przyjechałem z trójką prawników. To znaczy… z jednym prawdziwym, bo dwóm kumpli ubrałem w garnitury i kazałem udawać prawników. Żeby po drugiej stronie wiedzieli, że nie ma żartów.

Wracając na Śląsk. Dlaczego 30 lat temu to Katowice stały się najważniejszym ośrodkiem rodzącego się hip-hopu w Polsce?
Najważniejszym zaraz po Kielcach (śmiech).

Niech będzie. Dlaczego?
Fakt, że Katowice obudziły się od razu, bardzo szybko. Było to słychać i widać. Ślązacy błyskawicznie skumali hip-hop. Nas w Kielcach i chłopaków w Katowicach łączył chyba ten sam wkurw na to, co działo się dookoła. Przemiany gospodarcze, cała ta transformacja pozostawiła nas na marginesie. A rap był opowieścią z takich miast, jak nasze, z przedmieść, podwórek, bloków. „Scyzoryka” też nie pisałem o Kielcach…

Jak „nie o Kielcach”?
No o Kielcach, ale takich Kielc i takich Katowic z podobnym klimatem, brakiem perspektyw, frustracją było więcej. Tamto rapujące pokolenie chciało zmian. Chciało wolności, decydowania o swojej przyszłości. Chłopaki z Kalibra mieli po 17 lat, ale kumali, co w nich siedzi, ten bunt był naturalny. Na Śląsku padał przemysł, ludzie tracili robotę, bali się o przyszłość swoich rodzin. Ktoś musiał reagować, a osobiście uważam, że młodzi ludzie zawsze piszą najlepsze teksty. Nie mają barier, nie myślą o tym, żeby się cenzorować. To widać do dziś w tekstach Magika. W Kalibrze i Paktofonice. Być może rap sprawił, że w latach 90. nastolatkowie przetrwali najgorsze czasy transformacji.

A rapsy po śląsku?
No pewnie. HK Rufijok na przykład. Uwielbiam. Język śląski ma inną melodię, to inny rap niż po polsku. Nie da się go do niczego porównać.

Kto był pierwszym polskim raperem? Franek Kimono czy Kazik?
Liroy! Nikt przede mną nie robił rapu świadomie. Zresztą, nie ma znaczenia, kto pierwszy zaczynał. W grudniu minęło 40 lat, gdy nagrywałem pierwsze kawałki.

Jak to? W 1982?
Właśnie wtedy. Nagrywałem kawałki na kasetach, samplowałem na dwóch-trzech magnetofonach. Chałupnicza robota. Nikt w Polsce nie robił tego przede mną. Zresztą, jeszcze w 1987 roku, gdy jeździłem po Polsce na breakowiska, nie było raperów. Byli b-boye (tancerze break danc – przyp. red.), dj-e, ale nikt nie odważył się rapować. Ja nawet nie myślałem o tym, że będę pierwszym. Chciałem, żeby ktoś chciał tego słuchać. Oprócz mnie (śmiech).

Co mówili koledzy?
Myśleli, że zwariowałem. Puszczam im, co nagrałem na kasecie, a oni robią wielkie oczy i pytają mnie: „Ale przecież to… gadanie. Kto będzie słuchał… gadania?”. Wszyscy dookoła mówili, że się nie uda. Na początku lat 80. w „Non Stopie” (miesięcznik muzyczny wydawany w latach 1972-1990 – przyp. red.) niejaki Roman Rogowiecki napisał reportaż z Nowego Jorku. Że rozwija się tam „styl rap”. Pamiętam, że był nim zaciekawiony, ale dodawał, że na pewno nigdzie indziej na świecie się nie przyjmie. W Polsce chyba wszyscy czytali Rogowieckiego, bo gdy słałem swoje kasety do tonpresów, nigdy nikt nawet nie raczył odpowiedzieć. Jakbym to wrzucał do studni.

To co się stało, że Rogowiecki się pomylił?
W 1991 wyjechałem do Francji. Nie chciałem się uczyć… To znaczy: nauka, studia – wiedziałem, że nic to w moim życiu nie zmieni. We Francji w kiosku zobaczyłem z 10 magazynów o hip-hopie, muzyka wszędzie. Gdy wróciłem, w polskim radiu nocami puszczali już Public Enemy i Beastie Boys. W końcu ta fala dotarła do nas.

A jak właściwie doszło do tego, że dla tych wszystkich kadetów hip-hopu pierwszy raper RP stał się wkrótce wrogiem numer jeden?
Nie dla wszystkich, ale dla wielu na pewno. Pierwsza rzecz: tak jak media złapały hip-hop, tak poczuły też potencjał w podkręcaniu konfliktów, które w USA były w branży na porządku dziennym. Dziennikarze zajarali się tym, że ktoś atakuje Liroya, że u nas jest trochę jak w Ameryce, gdzie wschód wojował z zachodem. Niektórzy w to wchodzili.

Ale historie takie jak z Nagłym Atakiem Spawacza, który brzydko o panu rapował to nie był wymysł mediów.
Tak i nawet Rychu Peja się dograł do tego kawałka. To jest druga sprawa: gdy ktoś odnosi sukces, staje się celem. Tak to już jest. Nigdy nie miałem czasu, żeby się tym zajmować. Byłem ciągle w trasie, nagrywałem płyty, zajmowałem się rodziną i firmą.

„Liroy jest źle kojarzony przez każdego hip hopowca, bo się sprzedał. Od początku przede wszystkim chciał mieć pieniądze. Zresztą nie ukrywa, że cały czas robi to wszystko dla kasy”. To Rahim z Paktofoniki w wywiadzie sprzed 20 lat.
Gdy byliśmy młodzi, różne rzeczy mówiliśmy i robiliśmy. Nigdy nie miałem żalu o takie wypowiedzi i nigdy ich jakoś specjalnie nie rozkminiałem. Zresztą to śmieszne jest. Robiłem rap tylko dla pieniędzy? Ja robiłem rap, gdy nie tylko nie było z tego pieniędzy, ale nikt nie wyobrażał sobie, że kiedykolwiek będą. Gdy nagrywałem „Scyzoryka” w piwnicy nocami, rano wychodziłem na ulicę zarabiać pieniądze, żeby było co jeść. A potem wieczorem znowu do studia. Różne rzeczy robiłem, nie wiem, czy wszystko dało się nazwać pracą, ale wtedy w rapie nie było żadnych pieniędzy.

W „Antologii polskiego hip-hopu” jest taki cytat autorstwa gitarzysty Roberta Friedricha, znanego jako Litza: że „kawałek o lokalnych sprawach nie ma szans na przebój poza kielecką sceną”. „Scyzoryk”.
Litza jest kochany, ale mylił się potwornie. Pamiętam nawet, kiedy to powiedział. Siedział u mnie w kuchni. Posłuchał „Scyzoryka” na starym magnetofonie i stwierdził, że poza Kielcami nikomu się nie spodoba. Ja już grywałem ten numer na imprezach punkowych z Psami wojny czy Dekretem. I nie w Kielcach, tylko różnych miastach. Wtedy wszyscy żyliśmy w Kielcach.

Skąd wzięły się gitary w „Scyzoryku”?
Były już na demówce, bo od początku wyobrażałem sobie, że będzie to gitarowy kawałek. Zawsze jarałem się ciężką muzyką. Gdy nagrywałem wersję na płytę znałem już Skawę (Grzegorz Skawiński – gitarzysta i wokalista m.in. Kombi). Poprosiłem go o parę riffów. Nagrał ich tyle, że starczyłoby na cały album. A potem było wielkie boom.

U mnie w podstawówce Liroy na kasecie był gorącym towarem.
(śmiech). Prezenterzy w stacjach radiowych byli zwalniani z pracy za granie tego kawałka. „Scyzoryka” słuchano na imprezach metalowych i dyskotekach. Wbił się ludziom do głowy. Ktoś mi kiedyś powiedział, że tym utworem dałem mu krzyk. Żeby mógł wykrzyczeć, wykurwować to, co wtedy go bolało. A lata 90. w Polsce bolały. Na Śląsku znakomicie rozumiano, o co mi chodzi w "Scyzoryku".

Ja w 1995 roku zastanawiałem się, co to to „digilismobry” czy „digilibeby”.
Scat. Wielu raperów w tamtym czasie próbowało podobnych rzeczy. Słuchaliśmy np. Das EFX i próbowaliśmy po swojemu. Jazzman Włodek Kiniorski, mój duchowy ojciec, zawsze scatował i kochałem te jego wszystkie dziwne onomatopeje. Zabawa językiem, tyle.

25 marca w Gliwicach. Koncert „Powrót Legendy”. Liroy, Peja, Kaliber 44, Fokus, Rahim, Wgórze Ya-Pa 3… Jak wy się wszyscy pomieścicie na tej scenie?
Spokojnie, scena duża. A ja nigdy nie potrzebowałem wielkiej sceny, żeby grać.

Z Rychem Peją na jednej scenie? Trudno uwierzyć.
Prawda? Ale z Ryśkiem nasze stosunki poprawiły się wiele lat temu. Mieliśmy wspólnych znajomych, a w końcu pogodził nas ś.p. Bolec.

Ten koncert to dowód, że hip-hopowcy z lat 90. to już… dinozaury?
A skąd (śmiech). Nie czuję się dinozaurem.

Co poza tym, że będziecie 30-40 latków leczyć z nostalgii?
Nostalgia jest, to fakt. Sentyment i powrót do magicznych lat 90. Przez 30 lat w Polsce zmieniło się bardzo wiele. W rapie też. Dziś raper reklamuje hamburgera z McDonalda. Nasza muzyka to niesamowita podróż od pierwszych lat po upadku PRL aż do roku 2023. Z naszą publiką mamy mnóstwo wspólnych wspomnień. Ale my wszyscy ciągle robimy muzykę, ciągle ktoś jej słucha i to najlepszy dowód, że 30 lat temu warto było muzyce poświęcić wszystko.


Cieszymy się, że przeczytałeś nasz tekst do końca. Mamy nadzieję, że Ci się spodobał. Przygotowanie takich materiałów wymaga mnóstwo pracy i czasu od autorów. Chcemy, żeby zawsze były dostępne dla Was za darmo, jednak aby mogło tak pozostać, potrzebujemy Twojego wsparcia. Zostań patronem Ślązaga na Patronite.pl i dołóż swoją cegiełkę do rozwoju dobrego dziennikarstwa w regionie.

Kieron

Może Cię zainteresować:

„Jak mogę być Ślązakiem i Polakiem, skoro Polska twierdzi ze Ślązaków nie ma?” Raper Kieron o tym, co w śląskiej duszy gra. I o śląskiej polityce

Autor: Maciej Poloczek

15/01/2023

Jakub Skorupa

Może Cię zainteresować:

Jakub Skorupa. Wielka nadzieja polskiej muzyki ma 37 lat i w zanadrzu opowieść o śląskich realiach, jakiej nie było

Autor: Martyna Urban

19/02/2023

Dawid Skalar na planie teledysku do kawałka „w jedności siła"

Może Cię zainteresować:

Jaka gruba taki rap. Hip-hop jako górniczy głos buntu. Prezentują: Skalar i Sztigar Bonko

Autor: Arkadiusz Nauka

22/06/2022

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon