Tak, trudno uwierzyć, że to już
10 lat. Pamiętam, jak 10 lat temu ktoś przyniósł do redakcji DZ
wieść, że Michała nie ma. Kazimierz Kutz wiele razy żartował,
że to Michał będzie przemawiał nad jego grobem. 10 lat temu, w
katowickim Podlesiu (zima była paskudna) wyszło odwrotnie.
Z
wielu znakomitych tekstów Smolorza, niedawno wpadł mi w ręce ten o
języku regionalnym, pisany po kolejnej i przed następną klęską w
staraniach regionalnych środowisk o nadanie tej kategorii językowi
śląskiemu. Wspominając wspaniałego autora, podkreślam też, jak
ważne to przytaczane przeze mnie świadectwo, w kontekście
procesów, które na Śląsku wydarzyły się przez dekadę bez
Niego.
Smolorz
pisał w 2012 roku:
„pojęcie język
regionalny nie jest językoznawcze, ale formalno-prawne, a w
konsekwencji czysto polityczne”. Oczywiste?
No jasne. To znaczy, dla nas.
To dalej:
„Dla publicznego pożytku ważnym jest, jakie społeczne skutki może przynieść przyznanie szczególnych uprawnień językowi regionalnemu. Czy sprzyjać będzie społecznej integracji, czy rozwijać będzie lokalną tożsamość, czy zostaną zahamowane złe procesy atomizacji, zrywania więzi ze stronami rodzinnymi itp. Jeśli taki szczególny status dla godki, jeśli idące za nim środki finansowe i administracyjne sprzyjać będą dobrym zdarzeniom, to nie należy się wahać. Decydować powinno wyłącznie kryterium publicznego dobra”.
Nie język, a wspólnota
W
ŚLĄZAGU od
początku prowadzimy dyskusję
również na ten temat, bo 11 lat po Smolorzu legalizacja
godki to wciąż
nierozwiązany ustawowo problem. Posłanka Monika Rosa, jedna z głównych
orędowniczek języka śląskiego w parlamencie, zapowiedziała u
nas, że rok po wygranych wyborach dzisiejsza opozycja załatwi
sprawę. „Gdybym
miał prognozować, sądzę, że śląski język regionalny to jest
coś, co w perspektywie realnej zmiany większości parlamentarnej
jest realne” – odpowiadał
w kolejnym wywiadzie szef RAŚ, Jerzy Gorzelik.
Nauczony
bodaj siedmioma legislacyjnymi klęskami (pierwsza w 2007 roku),
„elastycznym” podejściem opozycji do tego postulatu, mrożącymi
rachubami ministrów finansów („a gdyby tak wszyscy się upomnieli
o język regionalny, kosztowałoby to kilka mld zł rocznie), słowami
Donalda Tuska (że sami musimy się o to postarać), jestem
naturalnie sceptyczny. Ale
teraz to co po „ale”:
pamiętam czasy, gdy w Sejmie
było z 5 parlamentarzystów popierających język regionalny. W
sumie. Dziś tylko w klubie
Prawie i Sprawiedliwości jest co najmniej trójka deklarujących to
otwarcie - 10 lat temu nie do pomyślenia. 10
lat temu w PO byli posłowie, którzy otwarcie sprzeciwiali się
nawet nazywaniu godki
językiem. Więc proces
postępuje. I raczej chyba
faktycznie mamy do czynienia ze zmianą w świadomości niż
wytropieniem interesu politycznego, wszak język śląski nie jest
(zwłaszcza w kryzysowych czasach) tzw.
postulatem pierwszego rzędu.
Zatem
jeszcze raz diagnoza z
początku: „Kodyfikacja
jest w powijakach, literatura szczątkowa i - poza kilkoma wyjątkami
- po prostu marna. Może to zabrzmieć szokująco, ale ów
niedoskonały język nie jest w tej sprawie najważniejszy, lecz
zbudowana wokół niego wspólnota”. Smolorz
w 2012.
Dziś? Punkt po punkcie. Od dwóch miesięcy mamy „Zasady pisowni języka śląskiego” prof. Henryka Jaroszewicza z Uniwersytetu Wrocławskiego, pierwsze naukowe opracowanie, które kodyfikuje zasady pisowni oraz porządkuje istotne obszary gramatyki. Milowy krok. Literatura? Tu w ciągu dekady, a zwłaszcza w jej drugiej połowie dokonał się prawdziwy przewrót.
Śląsk bez państwowego cyca
Książki,
komiksy, bajki, przekłady,
publicystyka, a nawet język reklamy. Teatr,
może przede wszystkim. Kulik, Twardoch, Rokita, Talarczyk (żeby
wymienić tylko kilku) stali
się śląskim mainstreamem. „Byk” Twardocha i Talarczyka
dostawał owacje na stojąco
w kulturalnym sercu Warszawy i to pomimo oszczerstw miotanych pod
adresem „warszafki” ze sceny. Śląsk
i język śląski z umownego,
nieruchomego tła
stali się fabryką
własnej, autorskiej opowieści. Jeśli 10 lat temu była marność i
wyjątki, dziś jest zupełnie odwrotnie. Szkoda
żeś pan tego nie doczekał, panie Smolorz.
Jeśli
język śląski kiedykolwiek stanie się językiem regionalnym, wraz
z budżetowym wsparciem od państwa (Kaszubi, o ile pamiętam,
dostają ok. 80 mln zł; Ślązaków
i władających językiem śląskim jest więcej), przyjdzie jednak
wyzwanie, o którym dziś
nikt nie mówi. Tak, nikt nie mówi, bo mało kto wierzy. Tym
niemniej: współczesny
revival śląskości w kulturze to zjawisko zupełnie oddolne,
naturalne i autentyczne. Rokita nie dostał państwowego grantu na
„Kajś”. Kulik tłumaczy na śląski Twardocha nie do gabloty w
muzeum, tylko na półkę do księgarni. Talarczyk zbudował
prawdziwie śląski Teatr Śląski w okolicznościach wielkiego
rocznicowego wzmożenia pod hasłem „Tobie Polsko”. Nie chodzi o
to, że w kontrze, ale na „100 lat powrotu do macierzy” łatwiej
i koniunkturalniej byłoby wystawiać w Katowicach obronę
wieży spadochronowej.
Paradoks jest taki, że śląskość się drze na cały głos (mówi Zbigniew Rokita) i na tym właśnie polega jej siła. „Śląski język jest jak najbardziej antykoniunkturalny. To język ideałów innych od powszechnie przyjętych. Dlatego tak dobrze wpisuje się w rodzaj buntu. Śpiewanie po śląsku jest trochę jak pokazanie systemowi czterech liter" – mówił mi kiedyś Jacek „Budyń” Szymkiewicz z Pogodno. Ślązacy pokazują cztery litery systemowi, który ich formalnie nie uznaje, a nawet nie potrafi policzyć (dwa lata czekania na wyniki spisu powszechnego). Z drugiej strony, nie ma przecież w Polsce żadnego zakazu nazywania się Ślązakiem, mniejszością etniczną, posługiwania się językiem śląskim i definiowania językiem tego, co inni „gwarują”. Nie ma państwowej ochrony, ale nie ma też państwowego cyca, u którego mogłaby uwiesić się koncesjonowana śląskość.
Opowieść o Śląsku bez ściemy
Pod
koniec lat 70. gówniarze z niewyjściowymi twarzami z Sex Pistols
czy The Clash stali się jednym wielkim „pokazaniem czterech liter”
brytyjskiemu porządkowi. Były
okoliczności: gospodarczy i społeczny pieprznik, w którym
nastolatkowie osiągali pełnoletność z pewnością, że będą
jeszcze biedniejsi niż ich rodzice. Świadomość
i estetyka, która była w nich
i była ich kreacją.
Koncesjonowany bunt zaczął się mniej więcej (wspomnienia chyba
Johnny’ego Rottena), gdy punkowcy zaczęli nosić skórzane kurtki.
Pistolsów nie
było wtedy stać na buty. Punk
rock gra do dziś, często bywa protestem, ale nigdy nie będzie on
tak autentyczny jak tamten sprzed prawie 50 lat. Niekoniecznie jest
gorszy, po prostu jest inny. Panta rhei.
Podobnie
ze śląską kulturą. Spełniło się to, o czym marzył Smolorz –
śląska literatura nigdy nie była mocniejsza i ciekawsza. Brakuje
filmu, brakuje zwłaszcza muzyki, która to, co w „Byku” czy
„Pokorze” wyraziłaby tysiąc razy mocniej. W
słowie pisanym i mówionym po śląsku ze sceny jest
oddolna siła, świadomość, potrzeba wyrażania i oddziaływania i
nikt jeszcze łapy na tym nie położył, nie zrobił z tego
produktu, jakim stał się punk w stylu amerykańsko-college’owym.
Produkt kiedyś będzie, bo świat potrzebuje odcieni, może
będzie język regionalny i państwowy cyc, więc
tym bardziej ceńmy sobie moment, w którym opowieść o Śląsku nie
ma ściemy i zanim tę
opowieść (i ludzi) wchłoną instytucje. Dziś jest literacki punk rock, jest powtarzany
przeze mnie pakt z diabłem, jest
wieczny niepokój, poszukiwanie i szansa
dla każdego, kto potrafi złożyć
to we własną kreację.
Tak, to rozwija i uświadamia społeczność i o tym tłukł nam do łbów nasz drogi pan Michał. I tak, naprawdę trudno uwierzyć, że to już 10 lat.
PS. Prawda, że piękne zdjęcie Smolorza z Gerardem Cieślikiem?
Może Cię zainteresować: