To miał być tekst o Ernście Borinskim, panu z Katowic, którego życiorys sam odkryłem i opisałem jakieś 10 lat temu. Minęła 41. rocznica jego śmierci. I właściwie mógłbym powtórzyć to samo, czemu dziwiłem się od pierwszego spotkania z panem Ernstem: „Dlaczego w Katowicach nie ma nawet śladu po tym człowieku?”. I to właśnie jest powód do głębszej refleksji. O niej za moment.
Na początek: dlaczego miałby być, ślad po Borinskim? Dziękuję za to
pytanie. Wiecie, że w wielu naszych miastach znajdziemy takie
osobliwości, jak wieczne pamiątki po rzekomym przystanku króla
Sobieskiego w drodze na albo z Wiednia? Pamiątkową płytę
informującą, że „w tym miejscu lądował Jan Paweł II”? To w
Sosnowcu, o ile pamiętam – koło marketu. Więc chęci są i
możliwości też, tylko jakby priorytety dyskusyjne. A Ernst
Borinski (26.11.1901-26.05.1983) był z Katowic, jego rodzina żyła
na Śląsku od pokoleń. Co najważniejsze – prof. Ernst Borinski
dokonał w życiu rzeczy wielkich.
Borinski i Martin Luther King
„Zawsze
wydawało się to dziwne - ten skromny pan przyjechał z drugiego
końca świata do Missisipi i odcisnął tak głębokie piętno na
moim życiu” - mówiła o nim prof. Joyce Ladner, socjolog,
działaczka społeczna, kiedyś współpracowniczka prezydenta Billa
Clintona. W Ameryce, za zasługi w walce z rasizmem, Borinskiego
stawia się w jednym rzędzie z Martinem Lutherem Kingiem. Jest
twarzą Tougaloo College, w którym wykładał – jego nazwiskiem
nazwano m.in. jeden z budynków uniwersyteckiego kampusu oraz fundusz
stypendialny. Poświęcano mu wystawy, filmy i publikacje naukowe.
Wychował też kilka pokoleń amerykańskich profesorów, działaczy
społecznych, polityków i obywateli.
Borinscy – znana rodzina śląskich Żydów - mieszkali tu od pokoleń. Byli kupcami znanymi nie tylko w Katowicach, ale i Żorach, Królewskiej Hucie czy Zabrzu. Stryj Ernsta, Karl Borinski zrobił karierę jako germanista, historyk literatury i profesor Uniwersytetu Monachijskiego. Ernst również zdobył gruntowne wykształcenie na kilku niemieckich i holenderskich uczelniach (dyplomy z prawa, filozofii i prawa międzynarodowego). Znał 6 języków, w tym polski. Najprawdopodobniej władał też godką, bo w obszernym wywiadzie, którego udzielił na stare lata w Ameryce, wspomniał coś o mówieniu w „polish dialect”. Więc niech będzie nawet siedem języków. Dodajmy, że w USA skończył też socjologię na Uniwersytecie w Chicago i obronił doktorat w Pittsburghu.
Pierwszy przerzucił most
W
1938 roku Borinski uciekł do Ameryki, bo w hitlerowskich Niemczech
czekały go już tylko szykany, a w końcu śmierć w obozie
koncentracyjnym. Teraz istotne do jakiej Ameryki trafił. Był taki
film: „Missisipi w ogniu” z Genem Hackmanem w roli głównej. Wtedy w USA w najlepsze funkcjonowały tzw. regulacje Jima Crowa, rasistowski
system ograniczający prawa byłych murzyńskich niewolników. W
stanie Missisipi, ostoi segregacji i prześladowania ciemnoskórych,
samo głoszenie idei równouprawnienia groziło grzywną lub odsiadką.
- Pamiętam, że pewnego razu poczułem się trochę dziwnie, gdy siedząc w stołówce, zdałem sobie sprawę, że moim mentorem nie jest czarny, a biały, żydowski emigrant - opowiada prof. Donald Cunnigen, kolejny wychowanek śląskiego bohatera, dziś wykładowca Uniwersytetu w Rhode Island.
Prof. Borinski przyjął posadę wykładowcy w Tougaloo College w Missisipi – uczelni dla czarnoskórych ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nie istniała integracja studenckich środowisk, biali byli przyjmowani i odbierani ze zrozumiałą nieufnością lub nawet wrogością. Ernst Borinski zasłużył na miano amerykańskiej legendy, bo jak dziś chwalą się nie tylko w stanie, w którym pracował i działał, „jako pierwszy przerzucił most nad przepaścią dzielącą białą i czarną społeczność akademicką”. Powtórzmy: było to w czasach, gdy rasizm, jak zaraza, toczył południowe stany.
Borinski szybko zdobył serca swoich studentów. Ci wspominali potem, że na wykładach i zajęciach z socjologii (uczył też języka niemieckiego i rosyjskiego) uczył ich rzeczy, o których nikt wcześniej do nich nie mówił: tolerancji, rozumienia siebie nawzajem, rozumienia swojej wolności, debatowania o ideach ponad podziałami, wiary w swoją szansę i swoją wartość. „Czuliśmy z nimi pewną wspólnotę, ponieważ wytłumaczył nam, jak sam w Niemczech doświadczył podobnego prześladowania” - opowiada prof. Joyce Ladner.
Borinski do panteonu
Profesor z Katowic wzbudzał sensację na wielką skalę, gdy zaczął organizować spotkania, dyskusje, a nawet wspólne posiłki dla studentów o różnym kolorze skóry. Dzięki niemu, ruszyła integracja czarnych i białych środowisk akademickich - coś, co wcześniej wydawało się nie do pomyślenia. Publikował w amerykańskiej prasie, na innych uczelniach wygłaszał płomienne przemówienia nawołujące do wyzwolenia się z okowów segregacji.
Po którymś z odczytów na
Millsaps College w Jackson, gdzie ciemnoskórzy nie mieli wstępu,
działalnością Borinskiego zainteresowała się agencja Missisippi
State Sovereignty Commission, która przede wszystkim sumiennie
pilnowała porządków ustanowionych w Missisipi przez białego
człowieka. Ernst był śledzony, inwigilowany, próbowano go
zdyskredytować, oskarżając o komunistyczną i wywrotową
konspirację. Borinski wygrał nie tylko tę walkę. W 1965 roku
Millsaps College stał się pierwszą uczelnią „tylko dla białych”
w Missisipi, która dobrowolnie sprzeciwiła się segregacji. Prawa
Jima Crowa wkrótce potem zostały uchylone przez Kongres. Dziś
Borinskiego wymienia się w Ameryce jako jednego z tych, którzy
przyczynili się do owego wyzwolenia.
Wystarczy, by Borinskiego wprowadzić do śląskiego panteonu? Nie, nie tej świetlicowej wystawy abp. Skworca, na którą nie zasłużył nawet Kazimierz Kutz. Mam na myśli pamiętanie, cokolwiek w przestrzeni Katowic, co upamiętni tego człowieka. Dlaczego Borinski nie ma pomnika, ulicy, tablicy w swoim rodzinnym mieście? Bo „ale zapomniałem”. Gdy państwowa polityka historyczna zsyła nam żołnierzy wyklętych albo (rękami nadgorliwych funkcjonariuszy) np. plac Marii i Lecha Kaczyńskich, na samorządach i lokalnych organizacjach spoczywa szczególny obowiązek pilnowania własnej pamięci.
Ludzie, macie budżety obywatelskie
Przez 6 lat po śmierci Kutza w Katowicach nawet w połowie nie
wykorzystano jego dziedzictwa i kulturowego potencjału. Podobnie z
Wojciechem Kilarem (zmarł 11 lat temu). Przejęcie,
wyremontowanie, wykorzystanie domu jednego i drugiego trwa i to
istotne, pozytywistyczne działania. Czy wystarczające? Nie
żartujmy. Na środku Rynku w Katowicach powinien stać pomnik
Kazimierza Kutza. Kilar powinien od kilku lat ściągać do NOSPR
największe gwiazdy muzyki filmowej. Trzeba tylko zacząć kreatywnie
myśleć na poziomie, na którym u szczytu mocy twórczych
funkcjonowali ludzie pokroju obu panów K.
Problem
dotyczy oczywiście nie tylko Katowic. W takich Świętochłowicach,
w których ludziom szczególnie przydałby się jakiś powiew
lokalnej dumy, pochowany jest Jerzy Gottfried. Wielki architekt i
budowniczy Śląska, projektant m.in. pięknego pałacu na Zgodzie
(dziś Centrum Kultury Śląskiej), przez wiele lat mieszkał w
Świętochłowicach. Mija 7 lat od jego śmierci. Ktokolwiek w
Świętochłowicach się o niego upomniał? Jak sądzicie?
Prezydenci
mogą niedomagać z historii, ale lokalne społeczności? W Rybniku z
budżetu obywatelskiego zbudowali na rondzie mini wieżę Eiffla.
Czekam na dzień, w którym zamiast czterdziestej tężni solankowej
albo osiemdziesiątej plenerowej siłowni, ktoś w Świętochłowicach
postanowi przypomnieć Gottfrieda, w Katowicach Borinskiego, a w np.
w Bytomiu... A przepraszam, w Bytomiu się udało, jest skwer Romka Kostrzewskiego. Dzięki obywatelskiej postawie grupy śląskich metaloków.
Powiadają,
że głosem śląskości są dziś koszulki z napisami w godce. Mam
apel do ich producentów – zróbcie linię z podobiznami
Borinskiego, Ernsta Brunona Motzki (katowiczanin na liście
Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, znacie?), Franza Waxmana
(tak, tego oskarowego kompozytora z Królewskiej Huty) i jeszcze paru
innych, o których nic nie powiedzą Wam w panteonie górnośląskim.
Trudno uwierzyć, ale w roku 2024 jesteśmy w takim momencie, w
którym nawet o Kutzu trzeba przypominać.
Na koniec: wiecie jak to było z Marią Göppert-Mayer w Katowicach? Pierwsza tablica przypominająca jej katowickie pochodzenie powstała z oddolnej inicjatywy. Dziś nikt w Katowicach nie ma wątpliwości, że warto chwalić się swoją noblistką. Mam nadzieję, że w końcu podobnie będzie z Borinskim.
Pamiętajmy, że hrabia von Reden ze trzy razy tracił głowę na swoim pomniku w Chorzowie. To być może najlepszy dowód, że czasem potrafimy zadbać o własną historię, niezależnie od tego, kto i jak próbuje ją nam pisać za nas.
Może Cię zainteresować: