Najpierw o zezowatym szczęściu rządowych prominentów. Jeszcze tydzień temu wiceminister Kowalczyk chwalił się, że to dzięki znakomitej polityce rządu, w Polsce nie ma obozów dla uchodźców. Przez cały kolejny tydzień oglądaliśmy obrazki z dworców kolejowych w Warszawie czy Krakowie ze śpiącymi na podłodze ukraińskimi rodzinami. Kryzys wybuchł nawet w Katowicach, choć trafił do nas ledwie ułamek rzeszy uciekającej przed wojną. Gdyby nie wolontariusze, ludzie koczujący na dworcu nie mieliby co jeść i na czym siedzieć. „Rząd pomaga, ile może” – podkreślał tydzień temu Kowalczyk.
Może. Może w rządzie ktoś naprawdę sobie obliczył, że oddolna, spontaniczna pomoc i pospolite ruszenie w samorządach wystarczą. Może też ten ogólnonarodowy wolontariat zlikwidował jakąkolwiek presję na całej tej armii ministrów i wiceministrów, jaką utrzymujemy. Zresztą, jeśli amerykański wywiad od jesieni trąbił o możliwej inwazji Rosji na Ukrainę, dlaczego ustawa pomocowa została uchwalona po ponad 2 tygodniach wojny i po przekroczeniu polskiej granicy przez 1,6 mln uchodźców? Śląscy i zagłębiowscy samorządowcy przez cały ubiegły tydzień alarmowali, że organizacyjnie jest dramat: nie wiadomo dokładnie, ile osób do nas przyjechało, w których miastach są jeszcze wolne miejsca i w ogóle co robić dalej.
Niewidzialna ręka rządu
Gołym
okiem widać, że koordynowanie pomocy dla uchodźców przerosło
wojewodę i jego sztab kryzysowy. Ile dni można było załatwiać namioty na placu Szewczyka? Na marginesie, chodzi o
plac, którego nazwę Jarosław Wieczorek zmienił jednym dekretem,
jednego dnia, nie licząc się z opinią lokalnej społeczności.
Zrozumiałbym, gdyby skala problemu przerastała możliwości, jak w
miastach, które stały się dla Ukraińców głównymi punktami
docelowymi i przesiadkowymi. U nas zasobów jest więcej niż
potrzebujących, a mimo to na dworcu ludzie śpią na podłodze, a
wolontariusze na własną rękę zastanawiają się, gdzie ich skierować.
Znam ten argument: nie chcą ruszać się z dworca. A ktoś przedstawił im jakąś alternatywę? Noc w łóżku w pokoju z łazienką zamiast na kaflach w jakimś korytarzu? Wojewoda, któremu skądinąd trudno odmówić pracowitości, codziennie konferuje w sprawie uchodźców z samorządowcami z całego województwa. Problemy są takie, jak np. brak bułek u jednego ze starostów, który miał dostarczyć prowiant na lotnisko w Pyrzowicach. A dwie strony porozumienia regulującego finansowanie utrzymania uchodźców w naszych miastach negocjowano prawie dwa tygodnie. Nie ma żadnego systemu pomocy, bo nikt go nie opracował. A nikt go nie opracował, bo po 10 dniach wojny ministrowie przekonywali siebie i innych, że rząd wspaniale opanował sztukę rozwiązania problemu swą niewidzialną ręką.
Dlaczego to miało się udać?
Średnio przyjmuję do wiadomości, że nie jest to czas złośliwej krytyki, tylko wzajemnego wspierania się i zrozumienia w obliczu własnych słabości. Słabości organizacyjne i kadrowe na różnych szczeblach państwowej administracji wyłaziły spod naszej narodowej tektury przy każdym kryzysie. Tak, jak premier parokrotnie dekretował koniec epidemii, wicepremier organizował wybory kopertowe i ogłaszał sukces w Turowie, a wojewoda montował tymczasowy szpital covidowy w Katowicach, tak i wiceministrowi Kowalczykowi mogło się coś percepcyjnie pomylić.
Może ludzie uczą się na błędach i niektórzy po prostu wolniej. A może to po prostu najbardziej polskie z polskich: Prawo Murphy'ego.