Katarzyna Pachelska
Michael sowa pisarz 1

Michael Sowa, śląski pisarz z Berlina. Pytają mnie: Ty jesteś Polak czy Niemiec? Odpowiadam: Es ist kompliziert

Imię "Michael" wpisali mu do papierów rodzice, bo chcieli ze Strzelec Opolskich wyjechać do Reichu. Przydało się, gdy młody Sowa sam ruszył na Zachód. Dziś jest doktorem fizyki, specjalistą od cząstek elementarnych. Mieszka w Berlinie i pracuje jako nauczyciel fizyki i matematyki. Odkrył w sobie jednak pasję do historii swojego Heimatu i do pisania. Wydał już dwie książki - "Tam gdzie nie pada" o emigracji Ślązaków do Teksasu i "Czereśnie od Świętej Anny" - o wydarzeniach na Śląsku po 1945 r., kolejna jest w drodze. Z Michaelem Sową rozmawiamy o trudnej historii Śląska, postrzeganiu Ślązaków w Niemczech i o życiu emigranta.

Pierwsze pytanie mam bezczelne: pan naprawdę ma na imię Michael a nie Michał?
Czy mam pani dać odpowiedź długą czy krótką?

Długą.
Ok. Pochodzę z Górnego Śląska, ze Strzelec Opolskich. Gdy mój ojciec poznał moją mamę, wzięli ślub, to chcieli wyjechać do Niemiec, do RFN, na stałe.

Do Reichu.
Tak, to były lata 60., zanim jeszcze się urodziłem. Składali dokumenty, czekali. Aż w końcu ja przyszedłem na świat. I znowu złożyli te papiery, już jako rodzina, z synem niemowlakiem. A były to czasy, że trzeba było mieć też pozwolenie z Niemiec, i tam trzeba było wypisać imię i nazwisko ojca, matki i syna. I zamiast „Michał”, od razu rodzice mi wpisali „Michael”. Ale ciągle nie dostawali tego zezwolenia na wyjazd. Czekali tak długo aż urodził się mój brat, a ojciec zmarł. Mama w końcu porzuciła nadzieje na wyjazd sama z dziećmi. Ale później okazało się, że te papiery, które oni złożyli tyle lat wcześniej, pomogły mnie, jak zdecydowałem się, już jako młody mężczyzna, wyemigrować do Reichu.

No właśnie. Pan mieszka w Niemczech już kawał czasu.
Wyjechałem w latach 80., mając dwadzieścia lat. Sam, na własną rękę. No i nielegalnie. Jak przyjechałem do RFN, to okazało się, że dzięki dokumentom złożonym przez rodziców wszystkie formalności związane ze stałym pobytem w Niemczech mogłem załatwić błyskawicznie. Nawet obywatelstwo niemieckie mi dali od razu. A ponieważ tam figurowało imię „Michael”, to już tak zostało. Tak mam w papierach (śmiech). Jestem oficjalnie Michael Sowa, to nie jest pseudonim.

A jak się do pana zwracają najbliżsi?
Polacy i Ślązacy raczej Michał, a Niemcy – Michael.

Pańska rodzina z dziada pradziada pochodzi ze Strzelec Opolskich? Jesteście rodzonymi Górnoślązakami?
Tak. Mój ojciec urodził się chyba nawet w Strzelcach, ale mieszkali na Szczepanku, to jest wioska 2 km za Strzelcami. Moja mama pochodzi ze Strzelec. Dziadkowie też z tamtych okolic - Strzelce, Łaziska, okolice Góry Świętej Anny, Czarnocin, Rozwadza. Nasze korzenie tkwią w tych opolskich krainach.

A pan się czuje Ślązakiem, Górnoślązakiem?
Tak, właściwie tak. Fajnie, że pani tak sformułowała to pytanie, bo większość osób pyta mnie, czy czuję się Polakiem czy Niemcem. A ja mówię, że ani tym ani tym. Bo ja się czuję Ślązakiem, wychowywałem się na Śląsku. Nawet w Niemczech nie czuję się Niemcem, mimo że mam w papierach, że jestem obywatelem Niemiec. Serce nie bije mi mocniej, gdy widzę Bramę Brandenburską czy Zamek Królewski w Warszawie. Bije mi mocniej, jak widzę nasz Annaberg, czyli Górę Świętej Anny.

Miał pan dziadka w Wehrmachcie?
Nie, w Wehrmachcie nie. Ale mój dziadek był w niemieckim wojsku, ale w innej wojnie. Ojciec mojego ojca urodził się jeszcze w wieku XIX, w 1899 r. Kiedy przyjechałem z Niemczech po czterech latach w odwiedziny, to on miał już ponad 90 lat. Tak więc widzę się z nim, a on mówi: Michał, chodź, porozprawiamy. Bo on mówił po śląsku, ja też. Pyta mnie: W tych Niemcach mosz co jeść, mosz gdzie spać? A gdzie ty właściwie mieszkosz? Ja wtedy mieszkałem w Aachen, niedaleko granicy belgijsko-holenderskiej. Więc mówię mu, że w Aachen, ale on na pewno nie będzie wiedział gdzie to jest. A dziadek na to, że wie, bo tam był, na wojnie. Ja na to: Nie godej opa, na jakiej wojnie, przecież ty byłeś już za stary jak była wojna. Oma opowiadała, że przydzielili cię do jakichś robót, bo byłeś cieślą. A on na to: Nie, nie na II wojnie, ino na I. My jechali na front tam do Belgii, do Francji, pociągiem. I my przyjeżdżaliśmy przez Aachen. Fajne miasto.

Czyli nie ciąży na panu ten „problem” z dziadkiem z Wehrmachtu, ta sytuacja, która była przecież doświadczeniem wielu śląskich rodzin.
Dla mnie to nie jest i nie był problem. Jeżeli ktoś był w Wehrmachcie, to był. To jest po prostu fakt, tak? Myślę, że zdecydowana większość nie szła na ochotnika, bo do Wehrmachtu wcielano, czy ktoś chciał, czy nie. Był powszechny obowiązek służby wojskowej. I może nie trzeba być dumnym z tego faktu, ale wstydzić się też nie ma czego, moim zdaniem.

Dlaczego pan się zdecydował na emigrację do Niemiec?
To był 1985 rok, czyli schyłek PRL-u. Nadarzyła się okazja, bo dostałem zaproszenie od ciotki, siostry mojego ojca, która mieszkała w Niemczech. No i dostałem wizę turystyczną na 4 tygodnie, pojechałem i nie przyjechałem z powrotem. Klasyczna sytuacja dla tamtych czasów. Ja już wtedy rok studiowałem na politechnice, więc jak mnie spytali w Niemczech, co chcę robić, to powiedziałem, że iść na studia. Powiedzieli, że OK, ale najpierw muszę się nauczyć języka. Poszedłem więc na kurs, który trwał prawie rok.

Pan wyjechał bez znajomości niemieckiego?
Jak to w śląskiej rodzinie, mówiło się u nas po niemiecku, oma mówiła, ale niemiecki był wtedy zwalczany. Źle się patrzyło na mówiących po niemiecku. Więc ja trochę liznąłem tego języka, ale nie na tyle, by móc w nim studiować. Poza tym by studiować, musiałem zdać niemiecką maturę, ponieważ w tamtym czasie nie zaliczano matury z Polski. Więc w sumie egzamin maturalny mam dwa razy zdany (śmiech). Zacząłem studia w wieku 23 lat, czyli w wieku, gdy niektórzy już prawie kończyli studia. W Polsce studiowałem budowę maszyn na Politechnice (przez jeden rok), i w Niemczech chciałem iść na kierunek techniczny. Finalnie wybrałem fizykę w Aachen. Stwierdziłem, że spróbuję, i okazało się, że dałem radę. Trochę to trwało, bo musiałem też zarabiać na życie. Ale jak skończyłem studia, to postanowiłem zostać na uczelni i robić karierę naukową. Obroniłem doktorat, pracowałem na uczelni. Ale nie odpowiadała mi niestabilność tej pracy, umowy dostawałem na czas określony. Chciałem coś zmienić. A ponieważ w Niemczech brakowało i nadal brakuje nauczycieli szczególnie przedmiotów ścisłych, to pomyślałem, że skoro nie odpowiada mi bycie nauczycielem akademickim, to może spróbuję w szkole.

Taka zmiana nie była dla pana degradacją?
Ktoś mi kiedyś powiedział, że to w Polsce wygląda degradację, zamienić karierę naukową na karierę nauczyciela w szkole, ale w Niemczech jest inaczej. Są inne wymagania, a nauczyciele w szkole są lepiej opłacani niż na uczelniach.

Lepiej niż nauczyciele akademiccy?
O wiele lepiej.

To wydaje się dziwne z polskiej perspektywy.
Tak może się wydawać, ale w Niemczech nauczyciele są bardzo cenieni. Jednak sam doktorat z fizyki nie wystarczył, by móc uczyć młodzież. Musiałem najpierw przejść tzw. referendariat – kursy z pedagogiki, dydaktyki, zakończone egzaminami. Trzeba było przejść przez parę takich etapów. No ale w końcu udało mi się zrobić i mam tego nauczyciela.

Od ilu lat pan jest nauczycielem?
Od 13 lat. Trzy lata uczyłem w Aachen, potem dostałem propozycję i przeniosłem się do Berlina. Od 10 lat mieszkam w Berlinie. Życie w Berlinie ma plusy i minusy. Dla mnie plusem jest bliskość Polski, do mojej rodziny czy do teściów.

Uczy pan w szkole podstawowej?
Nie, w ponadpodstawowej. To jest kompleks szkół o profilu informatyka i technika medyczna, około 3 tysięcy uczniów. Uczę matematyki i fizyki. I nie narzekam.

Tak? To jest pan jednym z nielicznych nauczycieli, którzy nie narzekają, ale ja mówię o polskich nauczycielach. Nie chciałby pan chyba być w Polsce nauczycielem?
Zostanę już w Berlinie.

Okej, a skąd w pana biografii wziął się ślusarz?
Jestem technikiem mechanikiem, skończyłem technikum w Strzelcach Opolskich. Już mieszkając w Niemczech i będąc po studiach zastanawiałem się, czy moje papiery technika się do czegoś tam przydadzą. Nie żebym akurat chciał pracować w tym zawodzie, bo, jak wspomniałem, studia miałem już skończone. Ale poszedłem do Izby Rzemieślniczej, która zajmuje się też uznawaniem kwalifikacji zawodowych. Kazali mi przedstawić stosowne dokumenty, opisać, z czego miałem egzamin. No i finalnie nie uznali mnie jako technika, bo powiedzieli, że przez te 20 lat wszystko poszło do przodu, ale jako ślusarza – już tak. Na to ja powiedziałem, że biorę tego ślusarza. Tak więc mam te papiery, jestem pełnoprawnym ślusarzem. Czasami ktoś mnie pyta, jaki mam zawód. A ja tu piszę książki, tu jestem doktorem fizyki, ponadto nauczycielem, tłumaczem, ślusarzem. I żeby skrócić tę litanię, odpowiadam zwięźle, że jestem ślusarzem, co nie mija się z prawdą.

Ale jako ślusarz nigdy pan nie pracował?
Nie. Pracowałem, ale nie zarobkowo. Jak coś musiałem sobie dorobić, ukulać na tokarce, to sobie to sam zrobiłem.

W czym pan się specjalizował jako doktor fizyki?
W fizyce cząstek elementarnych. Nasz wydział na uczelni brał czynny udział w budowaniu podzespołów Wielkiego Zderzacza Hadronów. Często byliśmy oddelegowani do pracy w Europejskim Ośrodku Badań Jądrowych CERN w Szwajcarii. Trzeba było to zamontować, sprawdzić, przetestować, pomyśleć, dlaczego elektronika znowu nie działa.

Nakładem Wydawnictwa Lira ukazały się dwie książki Michaela Sowy. Premiera trzeciej jest zapowiadana na jesień 2023.

Gdy wyjechał pan do Niemiec, to czuł się pan tam dobrze, jak u siebie?
Czułem się dobrze, ale może to też ze względu na to, że w początkowym okresie, czyli w pierwszych dwóch latach, większość moich znajomych, większość osób, wśród których się obracałem to byli ludzie tacy jak ja, czyli głównie z Polski, ale i z innych wschodnioeuropejskich krajów, z Rumunii, ze Związku Radzieckiego, z NRD. Dopiero na studiach, gdy mieszkałem w akademiku, pojawiły się nowe osoby, nowi koledzy czy znajomi, w większości Niemcy. Gdy zacząłem pracować na uczelni, to na naszym wydziale nie było nikogo z Polski.

Ale jak się pytali skąd pan jest, to co pan mówił?
Na początku mówiłem ze Śląska, z Górnego Śląska. Ale czasem nie wiedzieli, co to jest. To zacząłem mówić, że przyjechałem z Polski, co też było prawdą. Gdy pytano: Ty jesteś Polak czy Niemiec? To mówiłem: Es ist kompliziert. To może zrozumieć tylko podobny człowiek pogranicza. Na przykład świetnie się rozumiałem pod tym względem na uczelni z jednym kolegą po fachu, który pochodził z Alzacji Lotaryngii, czyli z terenów, które dziś należą do Francji, a wcześniej do Niemiec. Jego rodzina była niemiecka, ale mówiła po francusku.

Pan swoimi książkami przy okazji, choć nie są to książki stricte historyczne, a raczej obyczajowe, trochę edukuje społeczeństwo z Polski, tak zwanej, z historii Śląska.
Tak jakoś się stało. Mam w Berlinie znajomą z Polski, która zajmuje się teatrem. I gdy przeczytała moją pierwszą książkę, o śląskiej emigracji do Teksasu, w której nigdzie nie piszę, że to Polacy wyjechali za Ocean, tylko Ślązacy, to ona była zdumiona, bo dla niej Śląsk od zawsze był częścią Polski, tylko że dołączoną do macierzy z powrotem w XX wieku, po wojnach. Powiedziałem jej, że się nie dziwię, bo to efekt narracji, która po prostu od komuny, nawet po 89. roku, się nie zmienia – że Śląsk zawsze był polski.

Ale ta misja niesienia wiedzy o historii Śląska wyszła przypadkowo? Czy miał to pan w planach, pisząc powieści osadzone w historii Górnego Śląska?
Może „misja” to za dużo powiedziane, ale ja czuję taki, powiedzmy, wewnętrzny przymus, że jak już pisać, to konkretnie. Jeśli chodzi o pierwszą książkę, to ten temat tkwił w mojej głowie od lat i postanowiłem coś z tym zrobić, napisać powieść, żeby spopularyzować ten temat wśród ludzi nie tylko na Śląsku, bo tu jest on znany. Chciałem po prostu przybliżyć, rozpowszechnić tematykę o emigracji do Teksasu – to dotyczy mojej pierwszej książki „Tam gdzie nie pada”, i temat przemian zachodzących na byłych ziemiach niemieckich w Polsce po 1945 roku – w książce „Czereśnie od Świętej Anny”. W tej książce bohaterką uczyniłem kobietę i opisuję, jak próbowano zmieniać jej tożsamość, jak ona emigrowała nie ruszając się z miejsca, które niegdyś niemieckie, przeszło pod władzę Rosjan, a później stało się polskie. Nawet mój teść spod Łomży, po przeczytaniu tej książki wyznał mi, że do tej pory w ogóle nie wiedział, co się działo na tym Śląsku po wojnie, do jakich okrucieństw dochodziło, nie tylko fizycznych, ale innych – np. przymusowa zmiana imion z niemieckich na polskie.

Wydaje pana oficyna z Warszawy, a nie ze Śląska.
I bardzo dobrze. Sądzę, że to świetnie, że wydawnictwo z Warszawy wzięło moje książki. Nawet sam szef wydawnictwa po pierwszej książce dzwonił do mnie i pytał, czy coś jeszcze piszę o Śląsku. Spodobały mu się też moje imię i nazwisko, mówił, że niemieckie imię i polskie nazwisko to najlepszy chwyt promocyjny na okładce, bo jest w tym coś intrygującego.

Skąd u pana, ścisłego umysłu, chęć sprawdzenia się w dziedzinie literatury?
Człowiekowi na starość przychodzą różne dziwne myśli i jedna z nich była: napisz książkę.

Na starość? Ile pan ma lat?
Prawie 60.

Czy pamięta pan dzień, w którym poczuł pan w sobie tę iskrę bożą, że chce pan napisać książkę? Wiem, że pan też tłumaczył z niemieckiego na polski i na odwrót. Te tłumaczenia były takimi pierwszymi ćwiczeniami literackimi?
Tak, można tak powiedzieć. Moja żona, mieszkała przez długi czas w Warszawie. Była dziennikarką. Znała między innymi ludzi z redakcji Nowej Fantastyki. I kiedy już mieszkała ze mną w Niemczech, wpadła na pomysł, żeby Nowej Fantastyce zaproponować przetłumaczenie niemieckich opowiadań fantastycznych na polski. No i wzięli. Jeden numer, bodajże w 2010 roku, poświęcili fantastyce niemieckiej. Niemieccy pisarze byli zachwyceni, bo Nowa Fantastyka miała w tym środowisku prestiż. Od tego się zaczęło. Później przyszła propozycja przetłumaczenia książki fantastycznej z niemieckiego na polski. W sumie przetłumaczyłem z trzy czy cztery książki z niemieckiego na polski i z dwie z polskiego na niemiecki. Traktowałem to jako hobby. A potem pomyślałem: A może by tak samemu coś napisać, skoro jestem już zaznajomiony z całym procesem redakcyjnym?

Od razu pan pomyślał o Ślązakach w Teksasie?
Ten temat właściwie siedział we mnie cały czas, bo to też historia mojej rodziny. Do rodu Moczygembów, skąd pochodził inicjator tej emigracji, wżeniła się nie tyle spokrewniona, co spowinowacona część rodziny od babci z ojca strony. O wyjeździe Ślązaków do Teksasu jest mnóstwo publikacji naukowych, a ja chciałem napisać coś innego. Na początku myślałem nawet o scenariuszu filmowym.

Widział pan tę historię w konwencji westernu?
Tak, ale pomyślałem wtedy: Ale ty jeszcze w życiu nie napisałeś żadnego scenariusza, nawet nie wiesz jak się do tego zabrać. Więc zacząłem po prostu pisać, i wyszła mi powieść. Wydawca mnie zdopingował, by myśleć o nowej, gdy pierwsza miała się już ukazać. Lampka mi się zapaliła i stwierdziłem, że jedziemy dalej z tym koksem.

Też miał pan od razu pomysł na drugą książkę?
Mniej więcej. Miałem zamiar opisać wspomnienia, które zasłyszałem od bliskich mi osób. I rzeczywiście, większość tego, co tam jest opisane, to przeżycia, prawdziwe historie opowiedziane przez ludzi, którzy tego doświadczyli na własnej skórze.

Pan to po prostu zebrał?
Oczywiście oprawiłem trochę inaczej, poprzekształcałem, ale to bazuje, powiedzmy, na tych wspomnieniach. Szczególnie mojej mamy, ale też dziadków, czy opowieści moich kolegów, którzy usłyszeli różne historie od swoich dziadków i rodziny.

A czemu główną bohaterką jest kobieta? Najpierw dziewczynka, a potem kobieta? Czemu akurat wybrał pan kobietę?
Zdradzę tylko, że nie bez przyczyny zadedykowałem „Czereśnie od Świętej Anny” mojej mamie.

Dobra, czyli mamy drugą książkę i rozumiem, że szykuje się trzecia?
Będzie na jesieni. Jej tytuł to „Cmentarz sierotek”.

I jaka będzie fabuła? To też, rozumiem, śląska historia?
Tak, oczywiście. To będzie trzecia książka powiązana z tym tematem, czyli stworzy się taki śląski tryptyk. Akcja rozgrywa się znów w okolicach Strzelec Opolskich. Jest tu wieś Piotrówka, założona w 1832 roku przez potomków braci czeskich, husytów, z Czech. Fabułę osadziłem w latach 1933-1934, po dojściu Hitlera do władzy. W tym okresie w tej wiosce żyli ludzie wielu wyznań. Byli husyci, czyli enklawa protestancka na katolickim Śląsku. Byli katolicy, Żydzi, Świadkowie Jehowy, naziści, komuniści. Jednak moja trzecia książka stylem odbiega od pozostałych. To powieść, ale – jak zresztą napisałem w posłowiu – potraktowałem ją jako eksperyment, bo jestem fizykiem. No a eksperyment ma to do siebie, że może się udać, albo nie. Ale to zostawiam do rozstrzygnięcia czytelnikom.

Miał pan pewnie sporo spotkań autorskich. Coś pana zadziwiło, czy ludzie pytają, czy wspominają, czy się zwierzają panu, bo opisuje pan rodzinne historie, więc domyślam się, że są ludzie, którzy chcą się podzielić swoimi opowieściami?
Przytoczę jeden przykład. Miałem jesienią ubiegłego roku spotkanie autorskie w miejskiej bibliotece w Strzelcach Opolskich. I to było takie ciekawe, ponieważ uczestnicy w trakcie rozmowy sami zaczynali opowiadać podobne historie do tych, które poruszam w moich książkach, dyskutować między sobą, spierać się, co gdzie kiedyś było, jak wyglądało. W innych miejscowościach, poza Śląskiem, na przykład w Warszawie, czytelników interesuje bardziej sama treść i jej odniesienie do faktów.

Spotkania z czytelnikami są dla pana przyjemne?
Bardzo przyjemne. Moja rola nie polega tylko na tym, żeby napisać i cieszyć się z tego, i mieć nadzieję, że się ta książka spodoba, ale też żeby po prostu rozmawiać na ten temat, podzielić się swoimi przemyśleniami. Czy ja z czytelnikami, czy czytelnicy ze mną. To jest taka wymiana energii przy okazji.

Pisze pan coś teraz? Czwartą powieść, skoro trzecia już prawie wydana?
Przyznam się pani, że tak.

Tematyka śląska?
Nie. Zupełnie coś innego. Znowu inny styl, zupełnie inny. Nie chcę za dużo mówić, bo też nie wiadomo, co z tego wyjdzie. Szukam i próbuję.

Wojciech Jaroszewicz i jego Zasady pisowni języka śląskiego

Może Cię zainteresować:

Ślązacy nigdy nie przeklinali, prawda? Jest pierwsze opracowanie języka śląskiego prof. Jaroszewicza

Autor: Roman Balczarek

28/10/2022

Wrocław Ostrów Tumski

Może Cię zainteresować:

Katowice czy Opole? Opole czy Wrocław? Szukamy odpowiedzi, które miasto jest tym najważniejszym na Śląsku

Autor: Roman Balczarek

11/03/2023

Rokita odrzania

Może Cię zainteresować:

Zbigniew Rokita napisał nową książkę. Tym razem o tzw. Ziemiach Odzyskanych. "Ruszyłem w tę dziwną podróż"

Autor: Katarzyna Pachelska

09/08/2023

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon