Jeśli
wydaje wam się, że całe życie macie pod górkę, to poznajcie
Miłosza Pałaszewskiego i jego rodziców - Justynę oraz Mariusza.
Miłosz urodził się jako skrajny wcześniak,
zmaga się m.in. z mózgowym porażeniem dziecięcym.
Tytanicznej
pracy wymagało nauczenie go pisania, mówienia, a nawet chodzenia.
Teraz nie można go zatrzymać.
Zdobywa najdziksze góry Europy. Rodzina Pałaszewskich z chodzenia
pod górę zrobiła coś niesamowitego. Co roku wyruszają
na wyprawę, aby zebrać pieniądze na dalsze
leczenie i rehabilitację Miłosza. Tym razem padło na Rumunię -
Góry Rodniańskie i Marmarosze.
Mogłoby
się wydawać, że przygoda Miłosza, Justyny i Mariusza zaczęła
się po wejściu do wysłużonej niebieskiej toyoty corolli na
parkingu pod blokiem z wielkiej płyty w Piekarach Śląskich i ponad
dziesięciogodzinnej podróży do rumuńskiej miejscowości Borsa,
leżącej w dolinie pomiędzy Górami Rodniańskimi i Marmaroszami.
To
nie było jednak takie proste.
-
Kończymy jedną podróż i wtedy zaczyna się kolejna. Przygotowania
trwają cały rok - wyjaśnia Mariusz. To on odpowiada za logistykę.
Zaczyna od wyboru celu, później sprawdza informacje, analizuje
dostępne mapy i ustala trasę. - Dzielę wyprawę na odcinki z
uwzględnieniem źródeł wody, aby w trakcie i na koniec każdego
dnia móc ją uzupełnić. To dla mnie wiedza podstawowa, a zdarza
się, że spotykamy turystów, którzy pytają: „Gdzie jest woda?”.
Widać, że mają ciężkie plecaki, wędrują od kilku dni, a tego
nie sprawdzili.
Źródła
to oczywiście dużo powiedziane. Czasami to po prostu potoki albo
nieco większe kałuże. Są oznaczone na mapie, ale do końca nigdy
nie wiadomo, co zastanie się na miejscu. Ile ważą plecaki, które
niosą przez kilka dni? Od szesnastu do dwudziestu kilogramów.
Wszystko zależy od ilości wody.
-
Po drodze nie ma możliwości wejścia do sklepu i uzupełnienia
zapasów, więc wszystko musimy zabrać ze sobą. Rzeczy nasze i
Miłosza. On też ma plecak, ale pakuje co najwyżej kurtkę, polar i
coś, co umili mu wędrówkę, na przykład ulubioną maskotkę. To
krokodyl, którego nazywa Kiełek - opowiada Justyna.
Psy pasterskie, dzikie konie i wizyta niedźwiedzia
Przed wyprawą w Góry
Rodniańskie i Marmarosze małżeństwo przeczytało na kilku
blogach, że najgroźniejsze nie są tam wcale wilki czy
niedźwiedzie, ale… psy pasterskie. Ostrzeżenia przed nimi
pojawiały się w każdej relacji. - Potwierdzam. Rzeczywiście
podbiegają, szczekają, ale zazwyczaj wystarczy uderzyć kijkiem o
kijek, żeby odskoczyły - tłumaczy ze spokojem Mariusz.
-
Bardzo boję się psów, a Miłosz wręcz przeciwnie. Jak tylko widzi
jakiegoś, to od razu chce go pogłaskać. Byłam wręcz zła na
Mariusza, że wybrał Rumunię, bo
dobrze wiedział, że ludzie ostrzegają przed tymi psami…
Rozważaliśmy nawet zaszczepienie
się
przeciwko wściekliźnie! - opowiada
Justyna. - Ostatecznie
zauważyłam,
że poza jedną niebezpieczną sytuacją, wszyscy po prostu
ostrzegają, ale nikomu nic złego się nie stało. Zaczęłam się z
tym oswajać przed wyjazdem i teraz już wiem, że strach ma wielkie
oczy. Poza tym, Mariusz zawsze szedł przodem, a kiedy psy już
wiedziały, że nie
stanowi on zagrożenia
dla stada owiec, to nas najzwyczajniej
ignorowały.
Galeria
Raz zdarzyło się nawet, że
pies pasterski od razu polubił Miłosza. Oczywiście ze
wzajemnością. Ruszył za rodziną i na nic zdały się krzyki
pasterza. Dopiero po dobrych kilku minutach dogonił swojego
zwierzaka, złapał go za obrożę i zaciągnął z powrotem na
polanę. To nie był koniec przygód ze zwierzętami...
-
Słyszałem o wolno żyjących koniach, ale wkładałem to między
bajki. Nawet jak zobaczyłem je ostatniego dnia naszej wędrówki w
Marmaroszach, to do końca byłem przekonany, że ktoś zaraz po nie
przyjdzie. Nie przyszedł - zachwyca się Mariusz. - Spaliśmy w
schronie turystycznym, który widocznie był też ich schronem.
Zniknęły na godzinę, może dwie, ale później wróciły i zostały
na noc. Były wręcz przyjazne, ale musieliśmy zachować granicę
rozsądku. Miłosz zrywał trawę, chciał je karmić, ale nie
mogliśmy na to pozwolić. To dzika natura. Pięknie wygląda na
zdjęciach, ale trzeba mieć dla niej respekt.
Pałaszewscy podczas trzech dni
wędrówki w Marmaroszach nie spotkali żadnego turysty. W nocy do
ich namiotu zbliżył się za to niedźwiedź.
-
Rozbiliśmy się na polanie niedaleko źródła, rozpaliliśmy
ognisko, bo - o dziwo - było tam drewno, ale nie mam bladego
pojęcia, skąd wzięło się na takim odludziu. Ogień zostawiliśmy
na noc - wiele osób chwali
to sobie
jako sposób na odstraszanie niedźwiedzi. Najwidoczniej ognisko w
końcu zgasło - opowiada tata Miłosza.
Około
trzeciej w nocy obudził go ryk. Myślał, że to sen, ale po chwili
zwierzę znów się odezwało. Wielkiego wyboru nie było, zwłaszcza
jeśli chodzi o coś tych rozmiarów w europejskich górach -
niedźwiedź.
-
Gdyby Mariusz mnie nie obudził, to pewnie spałabym niczego
nieświadoma. Ten ryk do dziś śni mi się po nocach. Byliśmy
wewnątrz namiotu, nic nie widzieliśmy, ale wszystko słyszeliśmy.
To była pierwsza wyprawa, na którą kupiłam gaz pieprzowy, więc
wygramoliłam się ze śpiwora, sięgnęłam do plecaka i czekałam w
gotowości - wspomina Justyna.
Co
najlepiej zrobić w takiej sytuacji? Zasygnalizować niedźwiedziowi,
że jest się w pobliżu, dlatego oboje zaczęli ze sobą głośno
rozmawiać. - Byliśmy niedaleko źródła i po chwili usłyszeliśmy,
jak oddala się w jego kierunku. - Uff. - Panuje błędne
przekonanie, że w lesie trzeba być zawsze cicho. Oczywiście,
należy szanować naturę, ale niedźwiedź ma słaby wzrok, więc
może nas nie zauważyć, za to słuch ma bardzo dobry i kiedy nas
usłyszy, to woli odejść - tłumaczy Mariusz.
Kluczowe jest to, że robimy to wszystko dla Miłosza. Nie chodzi nam o pobijanie rekordów, chodzenie coraz dalej i coraz wyżej, tylko o to, że on ma czuć się komfortowo - Mariusz Pałaszewski.
"Najbardziej cierpiałam na Małym Szlaku Beskidzkim"
Miłosz
w ramach letnich wypraw pokonał już Mały Szlak Beskidzki, Tatry
Niżne w Słowacji, Marmarosze i Czarnochorę w Ukrainie, a teraz
Góry Rodniańskie i Marmarosze w Rumunii.
-
Staramy się wybierać rejony, gdzie turystów jest niewielu lub nie
ma ich wcale. Tak było i tym razem, poza najwyższym szczytem Gór
Rodniańskich (Pietrosul), gdzie rzeczywiście ludzi było sporo -
opowiada Mariusz. - To góry bardzo wysokie, więc nocą było zimno.
Nie schodziliśmy
na noclegi w doliny, a na wysokości około dwóch tysięcy metrów
temperatura spadała do zera.
Do
tego szlaki w tamtych rejonach okazują się być bardziej
podpowiedzią, w którym kierunku maszerować, niż wyznaczoną
trasą. - Kiedyś wydawało mi się, że w górach koniecznie trzeba
mieć papierową mapę. Nie wyobrażałem sobie tego inaczej. Tym
razem oboje zainstalowaliśmy aplikacje mobilne z GPS-em i okazały
się one niezastąpione przy nawigacji na szlaku czy szukaniu źródeł.
Oczywiście testowaliśmy je już podczas poprzednich wypraw -
dodaje.
-
Najbardziej cierpiałam na Małym Szlaku Beskidzkim, teraz się z
tego śmiejemy. Wtedy to był wyczyn. Mariusz kończył go ze łzami
w oczach. Ledwo wróciliśmy z Rumunii, a już mogłabym iść drugi
raz. Zmieniliśmy się, nabraliśmy doświadczenia - wyjaśnia
Justyna.
-
Miłosz się zmienił! Rok lub dwa lata temu zauważyłam, jak
wyprzedza mnie na szlaku. Pomyślałam: „Jak to możliwe?!”. To
był ogromny szok i ogromna duma, że osiągnął tak wielki sukces.
W górach nie ma sobie równych. Z każdym kolejnym dniem się
rozkręca i nie widać po nim zmęczenia. Rozwija skrzydła -
tłumaczy.
"Jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz. Dalej, dalej, dalej"
W górach dziesięciolatek z
Piekar Śląskich dystansuje swoich rówieśników. Nie widać, z
jakimi problemami się zmaga, a jest ich sporo. Miłosz urodził się
25 grudnia 2012 roku jako skrajny wcześniak. Lekarze przewidywali
najgorsze. Każda kolejna wiadomość, która docierała do rodziców,
była tragedią: wylewy, wodogłowie, groźba, że nigdy nie będzie
widział - to był dopiero początek. Dzięki wysiłkom wielu osób
przeżył.
-
To wszystko ciężka praca lekarzy, rehabilitantów i nasza - mówi
wprost Mariusz. - Kiedy miał trzy lata tylko my go rozumieliśmy.
Zdiagnozowano zaburzenie mowy. Trafiliśmy do dobrego neurologopedy.
To były naprawdę lata pracy, ale dziś nikt nie ma problemu, żeby
go zrozumieć - tłumaczy Justyna.
Tak
samo było z pisaniem. Ekspertka oceniła, że to niemożliwe, aby
Miłosz zaczął pisać. Niemożliwe? Chłopcu i jego rodzicom zajęło
to ponad dwa lata codziennych ćwiczeń, zapisywania setek kartek
papieru. Mariusz początkowo usztywniał mu rękę, aby się nie
trzęsła, później obciążał ją ciężarkiem, na końcu już
tylko uciskał kciukiem. - Śmiał się i pytał, czy do końca życia
będzie musiał trzymać kciuk na jego dłoni, aby pisał - wtrąca
Justyna. Udało się. Miłosz pisze samodzielnie.
-
Jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz. Tak wygląda codzienna terapia
i nauka. W górach jest tak samo. Nie można się poddawać. Idziemy
dalej, dalej, dalej - wyjaśnia Mariusz. - Najtrudniejsze jest to, że
za każdym razem trzeba znaleźć indywidualne rozwiązanie, tak jak
z nauką pisania. Po górach Miłosz też chodzi dzięki specjalnym
wkładkom do butów i ortezie na opadającą stopę. Jego
lewa noga jest krótsza, ma też niedowład tej strony ciała.
Uczy się w szkole dla dzieci z
niepełnosprawnościami. Po lekcjach ćwiczy z tatą pisanie i język
angielski. Mariusz lata temu zrezygnował z pracy, żeby na co dzień
zajmować się synem. Kiedy z pracy wraca Justyna, raz jeszcze
przerabiają materiał ze szkoły, żeby wszystkiego się nauczył -
po prostu potrzebuje większej liczby powtórzeń.
-
Góry to dla Miłosza terapia i najlepsza rehabilitacja. Dzięki nim
ograniczamy się już tylko do ćwiczeń fizycznych w domu, a do
fizjoterapeutów jeździmy wyłącznie na konsultacje. Oczywiście
jest jeszcze terapia wzroku, biofeedback itd., ale tak naprawdę
staramy się to ograniczać i skupić się na rozwoju poznawczym -
przyznaje Mariusz.
"Góry dla Miłosza". Zbiórka na dalsze leczenie i rehabilitację
-
Czasem pojawiają się głosy krytyki i to jest trudne - przyznaje
Justyna. - Doceniamy to, co mamy. Zawsze podczas wypraw powtarzam
Miłoszowi, że jest w naprawdę ciekawym miejscu i nie każdy ma
taką możliwość, więc powinien to docenić. Wiemy też, że w
każdej chwili możemy wszystko stracić. Nigdy nie możemy
przewidzieć, co będzie jutro. Może pojawić się padaczka. Miłosz
ma zastawkę, może dojść do awarii…
-
Nikt nie zmusi dziecka, aby maszerowało przez sześć dni w górach.
Miłosz to po prostu kocha - mówi Mariusz. - Kluczowe jest to, że
robimy to wszystko dla Miłosza. Nie chodzi nam o pobijanie rekordów,
chodzenie coraz dalej i coraz wyżej, tylko o to, że on ma czuć się
komfortowo, że to forma rehabilitacji, bo z każdej wyprawy wraca
silniejszy.
-
Najważniejsze, że jesteśmy tam razem jako rodzina. Ładujemy
baterie na kolejny rok ciężkiej pracy - dodaje Justyna.