Jeremi Astaszow
Mirek neinert fot jeremi astaszow

Mirek Neinert, główny kaowiec Katowic. Człowiek, który wymyślił Katowicki Karnawał Komedii i Letni Ogród Teatralny

17. edycja Katowickiego Karnawału Komedii odbędzie się od 26 stycznia do 4 lutego 2024 roku. Festiwal teatralny, którego pierwszą edycję zorganizowano w 2007 r., wymyślił i prowadzi Mirosław Neinert, na co dzień aktor i dyrektor Teatru Korez w Katowicach. Nam Neinert opowiada o tym, jak udaje mu się ściągać na tę imprezę wielkie nazwiska, jakie były jego największe zaskoczenia (m.in. jak Tyniec zjadł Fronczewskiego) i czy ludzie "z Polski" śmieją się z czegoś innego niż Ślązacy.

Rozmowa z Mirosławem Neinertem, dyrektorem artystycznym Katowickiego Karnawału Komedii

Kto wpadł na pomysł, żeby zrobić Katowicki Karnawał Komedii? Czy to miało być coś na kształt zimowego Letniego Ogrodu Teatralnego?
Tak, tak, to miał być taki trochę zimowy Ogród Teatralny. Myśmy z ówczesnym prezydentem Piotrem Uszokiem siedzieli przy jakiejś lampce wina i ja mu mówię: Słuchaj, bo tak fajnie by było zimą też coś zrobić, żeby ludzie się bawili. No i zaczęliśmy wymyślać. Najpierw wymyśliliśmy, że to się miało nazywać Fafik, czyli Festiwal Farsy i Komedii. Ale w końcu postanowiliśmy, że poważniejsza nazwa, z karnawałem, będzie lepsza. Jemu się ten pomysł bardzo spodobał, klepnął, i tak to się zaczęło. Wymyśliłem sobie, że to będzie festiwal, jak wszystko co robimy, przeznaczony dla normalnej publiczności.

Co znaczy normalnej? Jest jakaś „nienormalna” publiczność?
Jest. Ja chronicznie nie lubię festiwali czy wydarzeń, które są lewą ręką za prawe ucho. Takie „ąę”. „Lupa jest cudowny. Siódma godzina była fascynująca, a przy dziewiątej to już nie wiedziałem co powiedzieć”. Sorry, ale mnie to nie bierze. Ja chcę, żeby ludzie się bawili, ale oczywiście, jeżeli ta zabawa jest w miarę inteligentna, tym lepiej. No i tak się zaczęło.

Zażarło od początku?
Od razu. Szybko bilety się wyprzedały. Ja jeszcze pomyślałem, że skoro robimy festiwal dla zwykłych ludzi, to na plakacie co roku będzie ktoś normalny, zwykły, ale lubiący teatr. Ktoś sympatyczny. Jako pierwszy był górnik. Umazany węglem, taki prawdziwy górnik. On potem mi mówił: Co ja mioł na grubie! Mówili do niego „witamy komedianta, cześć komediant”. Później i pielęgniarka była, i pani Jola z targu, która jest przesympatyczna. I pani z piekarni Michalskich. W zeszłym roku był szef kuchni z hotelu Monopol.

W tym roku na plakacie jest hokeista GKS-u Katowice, i to Japończyk.
Tak, bo spodobało nam się, że zamiast maski hokejowej będzie miał karnawałową. Poza tym, w przeciwieństwie do piłki nożnej, GKS jest hokejowym mistrzem Polski.

Znaleźliście jakiegoś hokeistę, który chodzi do teatru?
No może przesadziliśmy, ale sympatycznego w każdym razie.

Udaje się panu co roku ściągać na Katowicki Karnawał Komedii spektakle z gwiazdami. Jak pan to robi?
Mamy już renomę. Oczywiście wielkie nazwiska warszawskie są lokomotywami, ale zależało mi, żeby były komedie też z innych teatrów, mniejszych, z tak zwanej prowincji. I ludzie, widzowie, jakby w ramach zaufania do nas, przychodzą też na te mniej znane nazwiska.

Kto komponuje program Katowickiego Karnawału Komedii? Czy pan jeździ po całej Polsce i ogląda, czy ma pan jakichś wysłanników?
Ja w życiu bym nie dał rady. Trochę mi ludzie kablują, co tam fajnego zrobili, różni znajomi z Polski dzwonią, co się dzieje. Boguś Jasiok, który jest producentem KKK (również wicedyrektorem Teatru Śląskiego w Katowicach – przyp. red.) też się zajmuje wyszukiwaniem ciekawych spektakli. Przez cały rok zbiera różne tropy. Mam też taki system, że jak ktoś przyjeżdża do nas na Letni Ogród Teatralny, i mówi nam, że ma jeszcze inny fajny spektakl, to my go bierzemy. To z reguły się sprawdza. (Interesujesz się Śląskiem? Zapisz się i bądź na bieżąco - https://www.slazag.pl/newsletter)

Kiedy zaczynacie myśleć o festiwalu? Tuż po zakończeniu poprzedniego?
Lajtowo zaczynamy już myśleć, jak się zakończy, a tak naprawdę zaczynamy myśleć, jak się kończy Letni Ogród Teatralny, czyli po wakacjach. W sumie robimy dwa dość duże festiwale rocznie, ale ja się cieszę, że ludzie przychodzą i się bawią. Najgorzej było w tej pandemii pieprzonej, to rzeczywiście jakiś bezsens zupełny był robić taki festiwal w internecie. Cała magia teatru jest teraz, tu. I już się to nie powtórzy. Magia chwili. No i to jest fantastyczne.

Czy w czasie wszystkich edycji KKK zdarzyło się coś, co pana zaskoczyło albo pozytywnie, albo negatywnie?
Czasami, przyznaję bez bicia, łapię się na tym, że oglądając jak gra aktor, którego kojarzyłem do tej pory tylko z serialami, mówię sobie: Kurczę, dobry jest, potrafi grać. Objawia się w nim zwierzę sceniczne. Tak mnie Tyniec kiedyś zaskoczył, bo grali z Fronczewskim w „Kolacji dla głupca” Teatru Ateneum. Fronczewski, wiadomo, mistrz wielki. I Tyniec, przed spektaklem, widzę, że jest skupiony niezwykle, powtarza kwestie, chodzi. Ja tego sam nigdy nie robię, jakoś nie lubię, ale każdy aktor ma inaczej. On chodzi, powtarza, powtarza. I jak na tym spektaklu odpalił, to Fronczewskiego trochę zjadł. Był tak precyzyjny i tak w punkt zawsze i puenta i wszystko. Super to zrobił. Takich pozytywnych zaskoczeń było trochę.

Na przykład?
Kiedyś, pamiętam, z Danielem Olbrychskim po spektaklu staliśmy na pustej scenie, już nikogo nie było, i zaczęliśmy gadać o francuskim teatrze. Ja mówię, że mi się strasznie podoba aktorka Simone Signoret, a on mówi: "Wiesz, grałem z nią. Już była bardzo stara, jak jeszcze graliśmy spektakl i po próbie wychodzę z teatru, patrzę, ona chodzi po scenie i powtarza kwestie. Podszedłem do niej i mówię: Czemu ty jeszcze powtarzasz? A ona: Wiesz, Daniel, bo ja już nie widzę. Chodzę i szukam sobie dróg, żeby jutro wiedzieć dokładnie, gdzie mam przejść i stanąć". To była dla mnie wzruszająca opowieść, jednocześnie pokazująca to, co widzę na co dzień, że aktor chory, ledwo chodzi, a jak wychodzi na scenę, to pach!, zdrowy, zagrał. Scena dostarcza niesamowitej adrenaliny.

A inne zaskoczenia, olśnienia?
Ponieważ ja sam gram monodram i wiem, jaki to jest trudny kawałek chleba, zawsze z zainteresowaniem obserwuję aktorów, którzy grają monodramy. Jak oni do tego podchodzą, jak to gryzą, jak to robią. Wiele dużych nazwisk to dla mnie rozczarowanie. Stuhr w „Kontrabasiście” OK, ale bez szaleństwa. Pszoniak, świętej pamięci, cudowny aktor, ale w monodramie taki sobie. A tu nagle przyjeżdża taki Bronisław Wrocławski i łał! Co on robi?! Po prostu mistrzostwo świata na poziomie w ogóle niewyobrażalnym. Jak on zapieprza, jak on gra.

Czyli takiego wygę teatralnego jak pan jeszcze może coś zaskoczyć?
Tak. Jeszcze coś jest w stanie mnie poruszyć.

Często gra u Was Krystyna Janda, w nadchodzącej edycji wystąpi dwa razy w spektaklu „Lily” Och-Teatru.
Pamiętam, że Janda przyjechała do nas kilka dni po śmierci męża. I spokojnie zagrała spektakl. Szacunek wielki, bo to pokazuje, że ten niepoważny zawód aktora jest zawodem najpoważniejszym na świecie. Ja to często tłumaczę, na przykład, budowlańcom. Jak ktoś na remont przychodzi, coś mi robi w domu, kolejnego dnia nie przyjdzie, bo akurat mu matka zmarła. Ta matka mu zmarła już szósty raz oczywiście. Ja mówię: "Wie pan co, gdybyśmy w teatrze tak pracowali, to by się żaden spektakl nie odbył". Aktorzy przyjeżdżają z różnych stron i wiedzą, że muszą być na daną godzinę. Muszą być odpowiedzialni. Poza tym ludzie myślą: "Wyszedł, śmiesznie zagrał", a to jest bardzo ciężka praca, nawet nie pamięciowa, psychiczna, tylko fizyczna. Ostatnio poprowadziłem galę rozdania nagród w Rybniku w Kopalni Ignacy, potem przyjechałem do Korezu, zagrałem monodram, spakowałem się do auta, pojechałem do Warszawy. Tam byłem o drugiej w nocy. Położyłem się na cztery godziny spać. Rano na plan filmowy. Plan miałem do godz. 22.30. Skończyłem zdjęcia, wsiadłem w auto, pojechałem do Krakowa do domu. Także to jest fajny, lekki zasuw. Czasami daje popalić.

Pan mieszka ciągle w Krakowie?
O, już prawie 20 lat. Ale to nie jest moje miasto.

Nie?
Dzieci chodzą do szkoły, żona tam pracuje, wszystko to jest okej. Ale to nie moje miejsce. Tu przyjeżdżam i wow, to jest moje, tu jestem ja.

Oprócz spektakli, tradycją Katowickiego Karnawału Komedii jest też wystawa rysunków czy obrazów satyrycznych. Dbacie, żeby w każdej edycji był jednak ten element.
Tak. W tamtym roku był Obywatel Janek. Jego rysunki jeszcze wisiały, gdy Donald Tusk tu przyjechał. I Tusk chyba z pół godziny chodził po wystawie i się zaśmiewał, bo to były bardzo ostre rysunki.

Jeździ pan ze spektaklami Teatru Korez czy z monodramem po całej Polsce. Czy widzi pan, że „w Polsce” ludzie się śmieją z czegoś innego niż my?
Tak. Kiedyś więcej jeździliśmy, teraz już nie ma takiej potrzeby, ale widzimy tę różnicę w poczuciu humoru, oczywiście. Śląski humor jest specyficzny bardzo i ja bym go porównał do humoru czeskiego, ale z elementami angielskimi. Często ma takie stoickie elementy, że dopiero po chwili puenta dociera do widza. Gramy teraz „Weltmajstrów” Zbyszka Rokity, którzy są napisani w duchu czesko-śląskim. Czujemy, jak to działa i jak ludzie pięknie to odbierają. W ogóle jest jakiś taki głód śląskości. Wybuch śląskiej kultury spowodował, że ludzie z Polski są ciekawi Śląska. Gdy graliśmy „Mianujom mie Hanka”, monodram Grażyny Bułki, w Teatrze Studio w Warszawie, to wszystkie bilety się wyprzedały. Grażyna gra, a ja tak stoję, że widzę publiczność. Oni mnie nie widzą, bo ja stoję za kotarą, ale patrzę na nich. I widzę te twarze, i widzę jak oni słuchają, jak się śmieją, jak się wzruszają. Oczywiście połowa z tego to Ślązacy, którzy pracują w Warszawie, ale druga połowa to warszawiacy, bo moi znajomi też. Po spektaklu długa owacja na stojąco.

Teatr Korez wydatnie się przyczynił do wybuchu śląskiej kultury. To wy zrobiliście w 2004 roku „Cholonka”, spektakl grany w języku śląskim. Jak przyjęli spektakl Ślązacy?
Myśmy na początku mieli wątpliwości dość duże. Bo bohaterowie „Cholonka” nie są kryształowi, są trochę odrażający, brudni, źli. Ale z drugiej strony, dzięki geniuszowi Janoscha, są też swojscy, pokazani prawdziwie, bez udawania. I przez to są tacy fantastyczni. Mieliśmy kilka takich przypadków, że widzowie twierdzili, że pokazujemy nieprawdę, Ślązacy tacy nie są, zawsze mamy wszystko wypucowane. Ale jak Kazimierz Kutz zobaczył „Cholonka” i stwierdził: „cud”, to już było przyklepane.

Graliście „Cholonka” nie tylko w dużych miastach, ale też na wsiach.
Tak, pamiętam, że graliśmy w wiosce na Opolszczyźnie, gdzie nigdy teatr nie występował. Graliśmy w remizie dwa spektakle, aż tylu było chętnych. Oni nam zrobili kołoca, bonkawę, łobiod przynieśli między spektaklami. Myśmy zaczęli grać, a oni w trakcie zaczynają dogadywać. To akurat straszne, bo rytm spektaklu jest zaburzony. Ale w pewnym momencie poczuliśmy, że dobrze, niech dogadują. I zrobiło się z tego przedstawienia jakby spotkanie rodzinne. My tu gramy, opowiadamy, a oni mówią: "Ja, u nas też tak było". I śpiewamy „Jak jo jechoł do Glywyc”, a oni jadą z nami.

Jak pan myśli, dlaczego „Angelus” Lecha Majewskiego w ogóle Ślązaków nie śmieszy?
Wydaje mi się, że ten film jest zbyt poetycki, intelektualny, odleciany. Choć ma oczywiście humorystyczne momenty, jak wtedy, gdy Elżbieta Okupska mówi: „Ino nie godej do mnie chopie, ty ciulu”.

Katowicki karnawal komedii 2024

Może Cię zainteresować:

Jest już program 17. edycji Katowickiego Karnawału Komedii. Spektakle z Jandą, Kurowską, Damięckim, Bohosiewicz

Autor: Katarzyna Pachelska

11/12/2023

Kat

Może Cię zainteresować:

Mirosław Neinert spotyka Romana Kostrzewskiego. Trumna, wybuchy i… stripteaserka pomalowana na złoto

Autor: Maciej Poloczek

10/02/2024

Grażyna Bułka

Może Cię zainteresować:

Grażyna Bułka: Jestem dziewczyną z Lipin. Mogłam wyjechać do Niemiec, ale nie chciałam. Tu jestem u siebie

Autor: Patryk Osadnik

10/03/2023