Czy dyrektor katowickiego Teatru Korez jest fanem metalu?
Nie (śmiech). Ja lubię muzykę rockową, lubię ostre granie, ale jednak bardziej Rolling Stones niż Slayer. Chociaż Metallica jest OK.
To skąd się pan wziął przy zespole Kat?
Bo mój kolega Tomek Pałasz był menadżerem Kata i namawiał mnie: przyjdź na próbę, przyjdź na próbę. No i mnie na tą próbę przyciągnął. To był jakiś początek lat 80.
Jakie wrażenie po tym pierwszym spotkaniu z Katem?
Dla mnie te doznania były dość bolesne fizyczne. To było w małym klubie Kwadraty i jak ta muzyka napierdzielała, to po prostu fizycznie cię bolało. Jak ten bas walił i perkusja - to było mocne. No, ale chłopcy fajni. Poznaliśmy się, zaczęliśmy gadać o pierdołach. Oni się zainteresowali, że ja coś w teatrze robiłem, że mam jakieś pomysły. No i tak pomału zaczęliśmy się dogadywać, żebym coś z nimi robił, żebym z nimi pracował. Od tej strony wizualnej, ruchowej, żeby coś na tej scenie się działo. Oni nie wiedzieli co robić, no i tak stali i grali po prostu.
Jakie były pana pierwsze pomysły na „rozruszanie” zespołu?
Jakoś trzeba było ich uruchamiać na próbach. Wymyśliliśmy np., że Piotrek Luczyk grając cały czas solówkę biegnie po scenie, robi... salto w przód, spada na kolana i gra dalej. A wtedy jeszcze nie było gitar z przekaźnikami, tylko kable były, więc to było karkołomne.
Bieganie po scenie, jak u Rolling Stonesów, o których pan wspominał?
Mnie się to właśnie podobało w muzyce rockowej.
Co było dalej?
Zaczęły powstawać jakieś pomysły na to, żeby koncerty Kata to było jakieś widowisko, żeby coś się działo, a nie tylko „ciach” i zaczyna się koncert. Wymyśliłem, że koncert rozpocznie intro z „Nocy na Łysej Górze” Modesta Musorgskiego. No i ta muzyka leciała, w tym czasie podnosiła się ogromna, dziesięciometrowa „szmata” z napisem Kat. Do tego wybuchy, ognie – wtedy się się tego nie robiło, bo nie było możliwości technicznych, a myśmy to zaczęli robić. Jeszcze balet Teatru Rozrywki wykorzystywałem.
Chyba nie tylko balet.
Jak graliśmy koncert w Spodku, to zaangażowałem stripteaserkę....
Kogo???
Stripteaserkę, którą pomalowaliśmy na złoto. Ona podawała kielich z krwią Romanowi, a potem... uciekła do hotelu i w ogóle nie chciała pieniędzy.
Dlaczego?
Powiedziała, że czegoś takiego w życiu nie przeżyła (śmiech). Tych wyciągniętych tysięcy rąk w swoją stronę i tego ryku. Ona wcześniej zobaczyła pusty Spodek. Pokazałem jej którędy ma wejść i tak dalej. Dobra, OK – stwierdziła - a potem nagle… piekło (śmiech).
Był pan także z Katem w Jarocinie.
Tak, dwa razy. Myśmy tam nie pokazywaliśmy tego, co w Spodku, ale miało to też swój wymiar. Była jakaś trumna na scenie. Kat, który głowy obcina. To były takie zabawy oczywiście, ale coś to dawało do tych nudnych koncertów. Jakieś widowisko z tego robiło. I to było fajne, bo w tym Jarocinie był taki podział TSA – Kat. Przy okazji zobaczyłem koncert Republiki, kiedy publiczność była przeciwko nim, a ci stali jak z kamienia i grali. W połowie koncertu już publiczność szalała, już kochali Republikę. To było niesamowite.
Poza tym jeździł pan w trasy z Katem?
Tak, zdarzało się, że wyjeżdżałem z nimi na jakieś koncerty. Ale bardziej towarzysko, żeby się powygłupiać. Byłem też przy stole mikserskim jak grali z Metallicą w Spodku. Nie robiłem dźwięku, tylko siedziałem jako reżyser. Kat wtedy nie miał nic do gadania. Grali przed Metallicą, to wiadomo – wszystkie suwaki o połowę słabiej, wszystkie światła o połowę słabiej. Chodziło o ten efekt, że nagle wchodzi wielka Metallica i wow, ci to mają światło (śmiech).
Jaki prywatnie był zespół Kat?
Bardzo fajne chłopaki. Te wszystkie opowieści o tych czarnych mszach, kotach i cmentarzach, to wszystko to są bzdury. To było na rzecz publiki wymyślane.
A jak to było z tym satanizmem Romana Kostrzewskiego? To tylko sceniczny wizerunek czy było coś więcej?
Roman, pomijając wszystko inne, był poetą. Trudnym poetą. Fascynował się Micińskim i Norwidem, a te jego teksty były dość trudne. Ja byłem zdumiony, że ludzie potrafią na koncertach śpiewać te teksty. Teraz, po latach, wierni fani mają strony swoje i ciągle te teksty analizują. Ten Roman był dla nich czymś więcej. Ale on nie był takim cukrowanym liderem. Nie był takim wokalistą wymyślonym, wykreowanym na potrzeby PR-u. On był człowiekiem z krwi i kości. Był trochę jak Rysiek Riedel, oczywiście w innej kategorii zupełnie, ale to był taki prosty, prawdziwy śląski synek. Był człowiekiem bardzo łagodnym, miłym w obejściu. Z każdym pogadał, nikogo nie pogonił.
Przyjaźniliście się?
Tak, przez długi czas. I wspominam go jak najlepiej. Miał taki okres w życiu, że ten metal nie dawał żadnych zysków. Myśmy byli teatrem, który miał wtedy jakieś dwa, trzy lata i jeździliśmy ze spektaklami po szkołach czy domach kultury, a Roman z nami jeździł jako techniczny. Znaczy on się na tym nie znał. Myśmy mu pomagali rozstawić to wszystko, ale jego zadaniem było puścić muzykę i światło włączyć w odpowiednim momencie i on to robił. Ale był przemiłą osobą na trasie. Można z nim było pogadać, napić się wódki, pograć w ping-ponga. Po prostu fajny facet, bardzo spokojny.
Gwiazda metalu technicznym w teatrze?
Jak graliśmy w jakimś liceum, to do nas była kolejka po autografy. Jednak jak graliśmy w technikum, albo szkole zawodowej, to kolejka była do Romana. No bo kurde, techniczny, który jest gwiazdorem metalu. Później pomagał nam w nagraniu płyty.
Z kolei pan wystąpił na solowej płycie Romana Kostrzewskiego.
Tak, były to „Listy z ziemi”. Roman się zafascynował Markiem Twainem i chciał to nagrać. I super, dlaczego nie. Ja tam coś przeczytałem (Mirosław Neinert jako drugi głos czytał listy protokolarne – red.).
Przyjaźń z Romanem Kostrzewskim przetrwała?
Później mieliśmy coraz rzadszy kontakt. Jeszcze czasem wpadał do teatru, jak był w pobliżu, Posiedzieliśmy chwilę, pogadaliśmy. Potem, jak się dowiedziałem, że jest chory, to zadzwoniłem do niego. Później rozmawialiśmy jeszcze z dwa, trzy razy. Po raz ostatni może miesiąc przed jego śmiercią. On oczywiście był pełen nadziei i snuł plany. Nie wiem, na ile udawał przed sobą, na ile nie. Była szansa na wyleczenie, ale on chyba nie chciał się leczyć. W każdym razie był dobrym człowiekiem.
W czasie gdy pan współpracował z zespołem Kat, kto był jego liderem – Roman Kostrzewski czy Piotr Luczyk?
Tam zawsze było dwóch liderów. Piotrek robił muzykę, a Roman pisał teksty i koniec. Wszystkie dyskusje na temat tego, jak było naprawdę są dzisiaj o „kant dupy rozbić”. Gdyby nie Luczyk, to nie byłoby Kata, bo nie byłoby tej muzyki. Gdyby nie Kostrzewski, to nie byłoby tych tekstów, które tak odróżniają ich od innych zespołów metalowych w Polsce. Podnoszą ich na taki poziom metafizyczny i dla fanów zupełnie fantastyczny. Oni są nierozerwalni w tym duecie. Wszystko co było potem, wszystkie osobne próby Luczyka i Kostrzewskiego to jest „siódma woda po kisielu”, nic interesującego.
Podobno Kat miał wszystko, by zrobić międzynarodową karierę. Dlaczego się nie udało?
Po pierwsze nie trafili w dobry czas, a po drugie bez znajomości języka angielskiego to nie było możliwe. Pamiętam spotkanie zespołu Kat z zespołem Saxon (brytyjski zespół metalowy – red.) w jakimś programie w telewizyjnej Dwójce. Po tym programie wokalista zespołu Saxon chciał się dowiedzieć jaki rodzaj metalu gra Kat. Tomek Dziubiński miał ze sobą kasetę VHS z pierwszym teledyskiem Kata. Ten go obejrzał i mówi zachwycony „Kurde, super, ale muzyka. Tylko musicie to nagrać po angielsku”. Tylko, że... to było po angielsku, ale ten angielski był taki, że ten biedny Anglik się nie zorientował.
Może Cię zainteresować: