Gdy mówię w Warszawie, że „to dobrze, że Niemcy spalili wam to miasto”, słyszę jak widownia wstrzymuje oddech. W tej prowokacji chodzi jednak nie o banalny skandal ale o opowieść o pamięci, o śląskości, o męskości, o potrzebie udowadniania za wszelką cenę, że mamy wpływ na świat - Robert Talarczyk, dyrektor Teatru Śląskiego w Katowicach rozmawia z Marcinem Zasadą o głośnym spektaklu "Byk", o noblu dla Twardocha, historii Durczoka i o tym, jacy Ślązacy wkur... najbardziej.
Lukas
Podolski. Fajny synek? Fajny,
bardzo. Górnik Zabrze. Bywam, z synem i Darkiem Chojnackim, jak
tylko znajdę czas.
Duży
dziennik sportowy robi z nim wywiad. „Komu kibicowałby pan w meczu
Polska-Niemcy”. I co on mówi? Że
Niemcom? Że Niemcom, ale by się nie cieszył.
Mniej
więcej. I potem tłumaczy dziennikarzowi to, czego nikt nigdy u
takiego Podolskiego nie potrafił zrozumieć: „Czuję się i
Polakiem, i Niemcem, bo się urodziłem na Górnym Śląsku”. Dla
Polaków to schizofrenia. Jaki szok był kiedyś, jak Klose mówił,
że jest Niemcem. „Jak to Niemcem?! Przecież urodził się w
Opolu”. Podolski jest bardziej pośrodku, ale też ciężko to
zrozumieć. Szczerze? Ja mam – excuse my french – „wywalone”
na takie historie. Dla mnie śląskość jest organiczna, nie trzeba
niczego dookreślać, czy Polak, czy ukryta opcja niemiecka, czy
separatysta, to jest coś bardzo dla mnie intymnego, poza
narodowościami i deklaracjami politycznymi. Teraz ja pana zapytam,
bo jak u nas głośniej było o autonomii, to czasem wyobrażałem
sobie, jak wyglądałby ten nasz śląski rząd… Pan sobie to
wyobraża?
W Warszawie nie rozumieją, ale klaszczą
Nie
bardzo. Kto premierem? Nie
powiem (śmiech). Kto ministrem kultury, kto finansów... Jezus
Maria! Więc, może lepiej, że nigdy w Warszawie nie powiedzą: „No
dobra, chopy, uznajemy ten wasz język, tu macie pieniądze na śląską
edukację, kulturę… Macie wszystko we własnych rękach, to
róbcie!”. Mogłoby powiać grozą, nie? Ale bądźmy poważni, tu
nie będzie żadnej autonomii. Tym bardziej nie teraz. Dziś mamy
wojnę na wschodzie. Putin ch… Bucza… Potworne, co tam się
wydarzyło. Mariupol… Z Arkiem Jakubikiem gadaliśmy ostatnio, co
by było, gdyby tu przyszli Ruscy. On by wziął karabin. Ja chyba
spieprzyłbym z rodziną do Portugalii, jak najdalej. A może bym nie
zdążył i pierwszy wisiałbym na latarni...
Wojna?
Do Buczy historia wróciła jako horror, który Śląsk zna z 1945. Ta
sama historia. Nasz „Byk” też jest o tym. Ruscy wchodzą do
Przyszowic. Zabijają cywili. Babcia bohatera spektaklu, zgwałcona
przez sołdatów, rodzi córkę Cilę. Dziadek wraca z niewoli i się
do Cili przyznaje. Moja babcia miała więcej szczęścia, bo w ‘45
uciekła przed Ruskimi, którzy wkroczyli do Katowic, opowiadała mi
podobne historie. 80 lat minęło, tak? Gdy „Byk” powstawał, tej
wojny nie było jeszcze na wyciągnięcie ręki. A to już tu,
blisko. Fikcja staje się rzeczywistością.
Rzeź
w Miechowicach w 1945 roku to ciągle coś jak fikcja - mało kto w Polsce
słyszał.
Chciałem
o tym zrobić spektakl. Obóz Zgoda – kolejna potworność. W
Bielsku robiliśmy kiedyś z Villqistem „Miłość w Königshütte”.
Pamięta pan, co mówili o tym obrońcy godności narodowej?
Że
antypolskie? Mniej
więcej. Tak samo gadanina o obozach na Śląsku: polskie,
niepolskie, ubeckie, ruskie… Wiem, że trzeba gadać, ale ja
naprawdę jestem zmęczony. Nie chce mi się edukować odpornych na
edukację. Ktoś zobaczy spektakl, wyciągnie wnioski, spoko. Możemy
o tym pogadać. Ale żeby robić poglądową historię Śląska…
Większość i tak ma to w dupie. W Warszawie na „Byku” ludzie
cieszą się i klaszczą, choć pewnie niewiele ze śląskiej
historii rozumieją.
„Byk" to przede wszystkim Szczepana opowieść, choć nasze losy i doświadczenia splatają się ze sobą. Nasza niechęć do „warszafki” jest podobna, stosunek do jej protekcjonalizmu wobec prowincjuszy. I jeszcze parę rzeczy nas łączy, ale wiele też różni.
Śląsk jest... iberoamerykański
Te śląskie dylematy… Sam już nie wiem, czy one nam bardziej potrzebne, czy po prostu jest na nie zapotrzebowanie, więc eksportujemy, w literaturze na przykład. Śląskie dylematy. One są. Nam nie chodzi o modę. Zresztą, to wszystko już tak przemielono, że trudno opowiedzieć coś oryginalnego.
To tu. A tam? Sam pan mówi, że klaszczą. Bo nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzyło się, żeby ze sceny Pałacu Kultury ktoś powiedział: „Jak ja was nienawidzę, wy pier… warszawskie skur…”. Niesamowite są reakcje. Ludzie mówią: „Nas to nie boli, bo my nie z Warszawy, tylko z Radomia czy Lublina”.
Lol. Jak pan powiedział? Że trudno opowiedzieć coś oryginalnego? Tak to nigdzie nie zajdziemy. „Drach” był oryginalny, z tym śląskim genius loci. Ale Szczepan powtarzał zawsze, że ta śląskość jest tylko kostiumem i ta historia mogła wydarzyć się wszędzie, równie dobrze w Bangladeszu…
I to oczywista nieprawda… Tak, ale niech będzie. Ja doskonale rozumiem, co miał na myśli. Trzeba śląskość zuniwersalizować i umiędzynarodowić. Po „Piątej stronie świata” Kutza jeden z krytyków zauważył, że Szopienice w powieści, a jeszcze bardziej w sztuce to takie Macondo, fikcyjna wioska z prozy Marqueza. Że to takie iberoamerykańskie: duchy, magia, z jednej strony wzniosłe, z drugiej – bliskie ziemi. To w sumie dość powszechne na Śląsku. Popatrzmy na malarzy-prymitywistów, na dzieła Erwina Sówki…
I Ociepki. Albo całej demonologii górniczej. Chcę sobie myśleć, że to nas uwzniośla. Że to jest oryginalne. Unikatowe, w europejskiej skali, nie polskiej. Nie wiem. Sami o sobie mówimy, że my Indianery. Przyjechały komboje i nas spacyfikowali. Kiedyś tak grało się w Teatrze Śląskim: spektakle z kanonu, ale nie naszego. Od 20 lat na Śląsku grają „Cholonka”, pierwszy spektakl Indianerów do Indianerów.
"Cholonek" - brudny, pokręcony, ale mój
Czemu właściwie „Cholonek” tak się na Śląsku przyjął? Bo jest boleśnie autentyczny. Ślązaków jako ludek prymitywny pokazuje z perspektywy żaby. Jednocześnie jest w tym sporo humoru, widać spryt, skomplikowanie terytorialne i emocjonalne. Nikt tak wcześniej Ślązaków nie sportretował. I widać to wszystko w przyjęciu tego spektaklu. Stare omy siedzą na widowni i godajom: „Patrz jakie tyn łon mo potargane galoty. A jak tyn się ożarł”.
Dno piekieł, ten Śląsk. Bo Śląsk Janoscha to są mocne doły społeczne. Pokazane na maksa, ale taki Śląsk był i często jest do dzisiaj. Nawet częstszy niż ten wzniosły z górnikami, którzy idą na Barbórkę w odprasowanych mundurach, przy dźwiękach orkiestry. Śląsk zawsze bywał biedny i ta bieda pozostała w wielu dzielnicach: Bytomia, Chorzowa, Katowic. Wystarczy się wybrać. Tak wygląda prymitywny Śląsk. Mnie tępe Ślonzoki wkur… najmocniej. Że godajom ino po ślonsku i nie chcą się uczyć. Albo nie chcą nic zmieniać. Gdy ja zdawałem na aktorstwo, moja mama poszła rzykać, żebym się nie dostał. I wymodliła. Ale rok później, gdy widziała, że mi przykro, poszła do kościoła, żeby mi się jednak udało. Bo sama w sobie nosiła jakąś ambicję, która była głęboko ukryta. Dziś chodzi na moje spektakle i jest szczęśliwa, dwa razy była na „Byku”. Ale większość te ambicje tak głęboko poukrywała, że nawet nie wie, że je ma.
Franciszek Pieczka opowiadał mi kiedyś, jak jego ojciec nie chciał go puścić na aktora i zachwalał uroki pracy na grubie: spokojna, pewna robota i na łeb nie kapie... No właśnie. To mnie zawsze wkurw… w Ślązakach. Narzekamy, że nami rządzili ci z Sosnowca, ale jak trzeba powalczyć o swoje to lepiej się nie wychylać i mieć pewną robotę. Na studiach sam się wstydziłem tego, skąd jestem. Byłem na roku z Krzyśkiem Respondkiem. „Aborygeni” – tak na nas mówili. Dopiero później, pracując w Teatrze Rozrywki, przeczytałem „Cholonka”. Objawienie. Jak filmy Kutza dla poprzednich pokoleń, ale ja w rodzinie nie miałem powstańców, ani takich, co tęsknie spozierali za Polską. Dzięki Janoschowi, gdzieś koło trzydziestki wróciłem do źródeł.
"Cholonkiem"? Tak, bo brudny, pokręcony, ale mój. Arek Jakubik kiedyś powiedział mi tak: „Ty masz się zajebiście. Wszystkie groby w promieniu 30 kilometrów. A ja wszystko porozpier… Na wschodzie, na zachodzie…”. Arek urodził się w Strzelcach Opolskich, rodzinę ma z Gliwic, ale przyjezdną. Grób ojca wykopał i przeniósł pod Warszawę, gdzie zamieszkał. Teraz swoją ukochaną mamę pochował obok ojca. Pod Warszawą. Mówi, że to jego kawałek świata. „Ja sobie go musiałem stworzyć, a ty go miałeś”. I chyba ma rację.
Faceci z pomalowanymi oczami
Koledzy na studiach przyjeżdżali do pana na Śląsk? Jakubik przyjechał z kolegą w 1993. I ten kolega, niespecjalnie rozgarnięty swoją drogą, mówi do nas tak: „Kurde, ile tu u was gejów”. Że jak? „Jechaliśmy tramwajem i pełno facetów z pomalowanymi oczami widziałem”. Ty kretynie, to są górnicy z gruby, do domu wracają niedomyci, a nie love parade. A dziś jak ludzie przyjeżdżają na Śląsk, to niektórzy mówią: „Wow, tu was takie trochę Zagłębie Ruhry”. NOSPR w Katowicach robi robotę. Nowa siedziba Muzeum Śląskiego. Nawet nowy dworzec im się podoba.
Ale o czym świadczy ta „zajebistość” Śląska? Polacy nie mają swojej historii i swoich hajmatów? Ten na pewno jest inny, dziwny, trudny do nazwania. No, jednak niepolski w tradycji, mentalności. To wieczne poddawanie Polski w wątpliwość… Abstrakcja, co? I ten dziwny język. 10 lat temu ponad 800 tys. ludzi przyznało się do śląskości w spisie powszechnym. Polakom to w pewien sposób imponuje – ta dziwność właśnie. Obcość. I myślę, że trochę też siła, która tu jest…
Zawsze słyszałem, że Ślązacy mogą mniej, bo „zakamuflowana opcja” i tym podobne. A tu odwrotnie: dziwność zezwala na obelgi pod adresem Polski i Warszawy ze sceny w Pałacu Kultury. Polacy tacy są, że jak walniesz w łeb, to cię szanują. Jak jesteś uległy, to wejdą ci na ten łeb. Więc mniej uległości, więcej braku pokory życzę. Inna sprawa, że sukcesy artystyczne robią swoje. Zbysiu Rokita napisał świetna książkę, którą zdobył Polskę. Twardoch to Twardoch. Potęga. Nie tylko w Polsce. Kiedyś Kutz. I wielu innych. Ale gdybyśmy sami nie zrobili w Teatrze Śląskim„Piątej strony świata”, to nikt by jej nie wystawił. W kilka lat przez scenę Śląskiego przeszły najważniejsze osoby śląskiej kultury: Twardoch, Rokita, Villqist, Koziołek, Sławek, Miuosh. A z tych po drugiej stronie: Kukuczka, Riedel czy Kutz.
Dlaczego literatura stała się najważniejszą wyrazicielką Śląska? Tradycje mieliśmy w kinie, w malarstwie, w muzyce. Bo teoretycznie tak jest najprościej. Człowiek + maszyna do pisania, dzisiaj komputer = książka.
Wie pan, że prof. Jan Miodek powiedział kiedyś, że język śląski nie nadaje się do wyrażania abstrakcyjnych zjawisk? Więc niech pan profesor poczyta literaturę po śląsku. Dużo jej czytam i wynajduje różne tytuły, nazwiska. Najpierw zapraszam na rozmowę a potem namawiam, żeby coś z nami zrobili. Ale nie mam potrzeby zarażania śląskością, bo ona się stała pełnowartościowa sama w sobie. Przekroczyliśmy już dawno tę granicę i temu nie da się zaprzeczyć. Śląska literatura, czy literatura o Śląsku to dzisiaj już sprawa bezdyskusyjna.
Stąd moje pytania o pierwszoplanowość literatury w stosunku do innych sztuk na Śląsku. Tym bardziej, że to ona operuje językiem w czasie, gdy trwa spór o istnienie śląskiego języka. Bo książka to medium najprostsze. Bezpośrednie. I chyba najpotężniejsze w swojej sile i prostocie właśnie. Otwierasz książkę i po paru minutach już jesteś w środku innej rzeczywistości. Tak piszą Twardoch czy Rokita. Szczepan nosi w sobie śląskość jak garb i największy skarb równocześnie. Ja ten brud za paznokciami również miałem w sobie od zawsze, ale i też dumę. Rokita był zanurzony we wschodzie, Lwów, Wilno, w końcu zaczął kopać i się dokopał. Może to będzie kiedyś przeklinał. Wrócił na Śląsk z Krakowa. Stał się śląskim neofitą, entuzjastą. Zrobiliśmy „Nikaj” po śląsku w Sosnowcu. Napisał kolejną sztukę: „Weltmajster”, którą za moment wystawimy w Korezie z Baśką Lubos, Neinertem i Chojnackim. Śląski, aktorski dream team. Wie pan, reprezentacja Śląska zdobywa mistrza świata we fusbalu. W przyszłości.
Może to nawet wszystko zasługa Talarczyka? Bez przesady. Może raczej chemii między ludźmi. Wzajemnie się przyciągamy. A może ci wszyscy wielcy, dobrze się tu czują w Teatrze Śląskim. Po prostu. To dla mnie zaszczyt, że odpowiadają na moje zaproszenia. Szczepan na przykład napisał adaptację „Pokory”, choć nie chciał mieć nic wspólnego z teatrem. Siedział ze mną na próbach, a potem na moją prośbę napisał „Byka” i zrobiliśmy go razem. To było fantastyczne…
A po co jest „Byk”? Już mówiłem: żeby powiedzieć Warszawie, że ją pierd...
I kto to mówi? W sztuce? Ktoś ze śląskich elit. Ktoś ze Śląska, kto zrobił w Polsce wielką karierę, stał się rozpoznawalny.
Kto to taki? Nie, to nie jest spektakl o Kamilu Durczoku. Szczepan mówił już o tym wielokrotnie. To znaczy, to nie jego historia, choć oczywiście, są tam rzeczy, które można z Kamilem zrymować. Tak, na marginesie, ja go bardzo lubiłem. Zagrał nawet w spektaklu „Nikaj”. To znaczy jego głos. To było jego ostatnie publiczne wystąpienie… Premiera była we wrześniu, zmarł w listopadzie. Wracając do „Byka”. Bohater ma na imię Robert, jak ja. Ale jest to przede wszystkim Szczepana opowieść, choć nasze losy i doświadczenia splatają się ze sobą. Nasza niechęć do „warszafki” jest podobna, stosunek do jej protekcjonalizmu wobec prowincjuszy. I jeszcze parę rzeczy nas łączy, ale wiele też różni.
Indianery, które mają coś do powiedzenia
I ludzie klaszczą. Jest w „Byku” krytyka wobec publicznych gestów „słynnej reżyserki filmowej”, nie chcę wymieniać nazwiska, proszę przyjść na spektakl. Ktoś nawet zaczął bić brawo, że się odważamy na krytykę pewnych zachowań, które zdaniem Roberta Mamoka, bohatera „Byka” są żenujące. A gdy mówię w Warszawie, że „to dobrze, że Niemcy spalili wam to miasto”, słyszę jak widownia wstrzymuje oddech. W tej prowokacji chodzi jednak nie o banalny skandal ale o opowieść o pamięci, o śląskości, o męskości, o potrzebie udowadniania za wszelką cenę, że mamy wpływ na świat, że możemy nim kierować. O walce o godność.
Czytałem recenzje. Jest entuzjazm. Może krytycy boją się Twardocha (śmiech). Nikt nie odważył się wejść z nim w polemikę. A spodziewaliśmy się reakcji: „Po co to wszystko? Komu potrzebne te wulgaryzmy?”.
Trzeba przyznać, że Twardoch zapracował sobie na ten komfort. Tak. Dziś jest supergwiazdą: w Polsce czeka się na książki Olgi Tokarczuk i Twardocha. Dlatego może se gadać, co chce. Poważnie mówiąc, to jest piekielnie inteligentny facet, który na dodatek potrafi snuć niezwykłe i przejmujące historie. To dziś jest rzadkie. Ale nie jest też tak, że wiedzieliśmy, jak będzie z „Bykiem”. Czy nie będzie: „Jakim prawem?”. „Tolerujemy te pańskie felietony, ale teatr to nie jest jest gazeta, panie Twardoch!”. Recenzje są znakomite. Dziś „Byk” jest jazdą obowiązkową w Warszawie.
Ktoś w końcu potrafi opowiadać śląskie historie? Ludzie chcą czytać „Kajś” i poznawać Śląsk. Książka Rokity nie tylko na Śląsku ale również w Polsce odniosła gigantyczny sukces, dzięki ogromnemu talentowi Zbyszka, bo nawet my stare wygi się nią zachwycamy. Napisał dla mnie „Nikaj”, pierwszą sztukę w życiu i rozwaliliśmy nią system. Bilety w Teatrze Zagłębia na przedstawienie grane po śląsku sprzedają się w sekundę. Twardoch odnosi wielkie sukcesy na całym świecie: jego książki są bestsellerami w Ameryce czy Niemczech. Wychodzi z tego, że Ślązacy to takie Indianery, które mają coś do powiedzenia, w niebanalny sposób. I wartość artystyczna tego jest wysoka. Nareszcie!
Twardoch będzie pierwszym śląskim noblistą, który mówi po polsku. Może (śmiech). Byłoby fajnie, co? Jakby wygłosił mowę na gali wręczania nagrody po śląsku, a polska telewizja musiałaby dać napisy.
Śląsk dumny jak Irlandia
Istnieje śląska literatura? Pan mi powie. Na pewno istnieje śląska wiosna i to artystycznie coś szczególnego. Mamy boom literacki, bez wątpienia. Ale marzy mi się taka śląska antologia, w której ktoś opisałby to wszystko, co wydarzyło się w śląskiej kulturze: Twardocha, Kutza, Ociepkę i Skrzeka. Śląska literatura? Kiedyś mówiło się: brytyjskie kino, francuska nowa fala i wiadomo było, o co chodzi. Czy tak jest u nas? Nie wiem. Chciałbym.
Jest trochę magii, sporo mitologii, ciągły weltschmerz i ten śmieszny język… O tak, lata „krupniok festów” robią swoje. Wice momy najlepsze. Na szczęście, spod tych berów i bojków w końcu przebija się coś prawdziwego: wielką literaturę przekładamy na język śląski. Grzegorz Kulik zrobił wielką robotę.
Czego w tym roku spodziewa się pan po spisie powszechnym? Niczego dobrego.
Co to znaczy? Jeśli w spisie narodowość śląska figurowała jako „inne”, to znaczy, że zrobiono wszystko, by śląskich deklaracji było jak najmniej. Jeśli będzie ich więcej niż pół miliona, będzie energia, a jak tylko 100 tysięcy – trzeba będzie udowadniać, że kogoś to jeszcze wszystko obchodzi. Ten Śląsk, o który ciągle się upominamy.
O jaki Śląsk pan się upomina? Dumny. Żeby Ślązak już nie musiał się go wstydzić, nawet gdy spłaszcza samogłoski. Dumny, żeby mieć w dupie to, co inni powiedzą. Dumny jak Irlandia Irlandczyków albo Szkocja Szkotów. I nie chodzi o żaden separatyzm. Nie muszę się od nikogo i niczego odrywać. Mój naród to Szczepan Twardoch, Zbyszek Rokita, Darek Chojnacki, Kaziu Kutz… Ingmar Villqist, Rysiek Riedel, Erwin Sówka...
Z panem Erwinem zawsze. Gdzie podpisać? Pan już dawno podpisał. Jest nas więcej: Wojciech Kilar, Henryk Mikołaj Górecki, Ryszard Koziołek, Janosch, Tadek Sławek, Jasiu Kyks-Skrzek, Józek Skrzek, Olgierd Łukaszewicz, Martyna Majok, Miuosh, Kasia Sobańska, Marcel Sławiński, Basia Lubos, Grażyna Bułka, Benio Krawczyk, Jasiu Bógdoł, Marcin Gaweł, Michał Smolorz, Mirek Neinert, Zbyszek Kadłubek, Adam Sikora, Lech Majewski, Maciek Pieprzyca, Marian Dziędziel, Franciszek Pieczka, Zbyszek Stryj, Artur Rojek, Krzysiek Respondek i wielu innych. Każdy się może przyłączyć. Naszą bronią jest duma.