Patryk Osadnik: Pamiętasz, kiedy stworzyłaś swój pierwszy mural i co to było? Podpowiem, że według Wikipedii klatka schodowa budynku, w którym mieszkałaś.
Mona Tusz: Interwencja na klatce była spontaniczna i w niewielkiej skali, miała szkicowy, wrzutkowy charakter. Choć pamiętam, że później wykorzystałam te rysunki na zaliczenie z ilustracji na trzecim roku studiów… [śmiech]
To gdzie powstał ten pierwszy prawdziwy mural?
Mój pierwszy prawdziwy mural powstał nieco później w Siemianowicach Śląskich, gdzie mieszkałam. Jeździłam na uczelnię rowerem przez Hugo - chyba najbiedniejszą dzielnicę miasta, a przynajmniej na taką wtedy wyglądała. Efekt grozy podbijało bezpośrednie sąsiedztwo pustostanów, ceglanych kominów i ruin po Hucie Laura (później Jedność), które były systematycznie rozgrabiane przez złomiarzy w różnym wieku, nawet dzieci i starców. Niektóre budynki Laury powstały jeszcze w 1836 roku, niektóre później, w czasie wojny, jak piękna żelbetonowa hala, której do dziś mi żal. Był to ostatni moment istnienia całej hutniczej zabudowy, wpisanej w krajobraz mojego rodzinnego miasta. Za każdym razem, kiedy tamtędy przejeżdżałam, miałam pietra i wydawało mi się, że im szybciej przejadę, tym lepiej dla mnie. Mijałam jednak ścianę, która jakoś mnie przyciągała. Była to część konstrukcji, podtrzymującej niegdyś most wąskotorówki, zwieńczona młotem i kowadłem! Pewnego słonecznego poranka po prostu zaczęłam na niej malować lelki wychodzące z podziurawionej ziemi.
Przestałaś się bać tego miejsca?
Po jednym dniu poczucie zagrożenia zmalało, stałam się częścią tego miejsca i mogłam dużo swobodniej robić zdjęcia, a także filmować życie wokół. Przeciągnęłam pracę na cztery dni, chciałam zbadać to miejsce jeszcze głębiej, bo - ku mojemu zdziwieniu - okazało się ono przyjazne i bezpieczne. Nikt nie chciał mi niczego ukraść, co czasem zdarzało się w "lepszych" dzielnicach. Świeżo poznany mieszkaniec Hugo udostępnił mi swoją komórkę... chlewik, żebym mogła tam przechować farby, drabinę i nie musiała wozić tych wszystkich rzeczy na rowerze. Kiedy przyszłam do pracy trzeciego dnia, zaskoczył mnie posprzątany pagórek śmieci, które zalegały pod ścianą. Raz starszy pan, który wychodził z huty, prowadząc rower z przytroczonym do niego wielkim worem łupów, krzyczał: „Jo wom dzynkuja!”. Ściana była przy drodze do punktu sprzedaży złomu, więc poznałam kilku złomiarzy. Jeden z nich, były pracownik huty, oprowadził mnie po jej zakamarkach, do których sama wcześniej nie dotarłam. Dzięki tym znajomościom mogłam (prawie) bezpiecznie chodzić po całym terenie, zgromadzić obszerny materiał filmowy i zdjęciowy. Zebrałam też sporą kolekcję butów hutniczych, roboczych ubrań przesiąkniętych zapachem smaru, kasków z napisem "Solidarność", proporczyków, masek gazowych, rysunków technicznych itd., a to wszystko wraz z filmem i zdjęciami, wystawiłam w Rondzie Sztuki na zbiorowej wystawie kobiet, wieńczącej projekt berlińsko-polski SilesiaTopia.
Może Cię zainteresować:
Śląskie miasto, które słynie z cydru. Sami sobie tę legendę wymyśliliśmy
Być może wtedy znaleźli się tacy, którzy trywializowali: "Artystka z ASP, a maże po ścianach". Co zmieniło się przez te lata w odbiorze street artu?
Zmieniło się bardzo dużo. Przede wszystkim politykę zmieniły instytucje miejskie, które chętnie zapraszają artystów streetartowych do współpracy. Wartość w muralach widzą nie tylko duże ośrodki miejskie, jak Warszawa czy Katowice, ale też mniejsze miasta, jak Racibórz, gdzie namalowałam ostatnią pracę (przy pl. Księżnej Ofki Piastówny - przyp. red.), Ostrów Mazowiecki czy Hajnówka, do której się wybieram. To właśnie tam, w urzędach miejskich i instytucjach pracują ludzie, którym naprawdę zależy na przestrzeni publicznej, są dobrze zorientowani i zaangażowani. Od strony mieszkańców z kolei odzew zazwyczaj był bardzo pozytywny - rzadko spotykam się z nieufnością czy niezrozumieniem wobec tego, co robię. Teraz właściciele budynków czy ich zarządcy oferują wyremontowane ściany, a kiedyś praca artystów często wpisywała się w tańszą wersję rewitalizacji sypiących się murów.
A negatywne skutki?
Taka otwartość stworzyła według mnie negatywną falę tzw. ekomurali, tworzonych farbami pochłaniającymi zanieczyszczenia powietrza. W mojej opinii eko występuje tu tylko dla hasła na potrzeby marketingu i dobrego wizerunku. Nie jest rolą twórcy malowanie obrazu, który stanie się lepem na brud, a rozmiar tego przedsięwzięcia nie będzie nawet kroplą w morzu potrzeb. Zdecydowanie jestem za zapuszczaniem trawników, sadzeniem drzew albo pomalowaniem reszty budynku takimi farbami.
Od czego zaczyna się Twoja praca nad muralem? Zastanawiam się, czy zaczynasz od inspiracji i projektu, a później szukasz miejsca na jego realizację, czy pierwsze jest miejsce, a projekt powstaje z jego uwzględnieniem.
Zawsze najpierw jest miejsce. To ono określa horyzont tego, co jest możliwe w danej pracy. Ściana nigdy nie jest białym płótnem. Każda ma swój bogaty bagaż historyczny i przede wszystkim społeczny. Kiedyś chodziłam na ściany zupełnie bez projektu, pomysł powstawał na bieżąco, pod wpływem interakcji z konkretną przestrzenią oraz wszystkim tym, co ją otacza. Dziś przynoszę ze sobą wcześniej przygotowane szkice, ale nigdy jeszcze nie udało mi się zrealizować projektu bez modyfikacji w trakcie. Każda ściana to nowa przygoda. To proces który bardzo lubię - poznawania, odkrywania, wchodzenia w relacje z ludźmi. To są konteksty, których nie ma w pracy nad obrazem, a w każdym razie nie w takim stopniu.