Michał Jędrzejowski
Mona tusz mural katowice

Mona Tusz: "Kiedy zaczynałam malować w Katowicach, rzucali mi petardy pod nogi. Były też kwiaty od kierowcy"

Poprzedni użytkownicy ściany wykorzystywali ją do swoich wrzutek i traktowali jak tablicę ogłoszeń. W przewadze były to treści o wulgarnej i ostrej formie, nierzadko ocierające się o mowę nienawiści. Kiedy zaczynałam tam malować, to walczyli o swoją przestrzeń i rzucali mi z samochodu petardy pod nogi, ale w końcu uszanowali jej nowy wymiar, za co byłam bardzo wdzięczna. Z drugiej strony byli mieszkańcy, cieszący się z odmiany. Ciągle pytali: "Jak długo to tu będzie?". Uzbierałam tam nawet pieniądze od przechodniów na osiem godzin zwyżki, potrzebnej do pomalowania zwieńczeń wiaduktu, a z autobusu wyskoczył na chwilę kierowca i dał mi kwiaty - opowiada Mona Tusza, katowiczanka, znana i ceniona autorka murali.

Patryk Osadnik: Pamiętasz, kiedy stworzyłaś swój pierwszy mural i co to było? Podpowiem, że według Wikipedii klatka schodowa budynku, w którym mieszkałaś.
Mona Tusz: Interwencja na klatce była spontaniczna i w niewielkiej skali, miała szkicowy, wrzutkowy charakter. Choć pamiętam, że później wykorzystałam te rysunki na zaliczenie z ilustracji na trzecim roku studiów… [śmiech]

To gdzie powstał ten pierwszy prawdziwy mural?
Mój pierwszy prawdziwy mural powstał nieco później w Siemianowicach Śląskich, gdzie mieszkałam. Jeździłam na uczelnię rowerem przez Hugo - chyba najbiedniejszą dzielnicę miasta, a przynajmniej na taką wtedy wyglądała. Efekt grozy podbijało bezpośrednie sąsiedztwo pustostanów, ceglanych kominów i ruin po Hucie Laura (później Jedność), które były systematycznie rozgrabiane przez złomiarzy w różnym wieku, nawet dzieci i starców. Niektóre budynki Laury powstały jeszcze w 1836 roku, niektóre później, w czasie wojny, jak piękna żelbetonowa hala, której do dziś mi żal. Był to ostatni moment istnienia całej hutniczej zabudowy, wpisanej w krajobraz mojego rodzinnego miasta. Za każdym razem, kiedy tamtędy przejeżdżałam, miałam pietra i wydawało mi się, że im szybciej przejadę, tym lepiej dla mnie. Mijałam jednak ścianę, która jakoś mnie przyciągała. Była to część konstrukcji, podtrzymującej niegdyś most wąskotorówki, zwieńczona młotem i kowadłem! Pewnego słonecznego poranka po prostu zaczęłam na niej malować lelki wychodzące z podziurawionej ziemi.

Przestałaś się bać tego miejsca?
Po jednym dniu poczucie zagrożenia zmalało, stałam się częścią tego miejsca i mogłam dużo swobodniej robić zdjęcia, a także filmować życie wokół. Przeciągnęłam pracę na cztery dni, chciałam zbadać to miejsce jeszcze głębiej, bo - ku mojemu zdziwieniu - okazało się ono przyjazne i bezpieczne. Nikt nie chciał mi niczego ukraść, co czasem zdarzało się w "lepszych" dzielnicach. Świeżo poznany mieszkaniec Hugo udostępnił mi swoją komórkę... chlewik, żebym mogła tam przechować farby, drabinę i nie musiała wozić tych wszystkich rzeczy na rowerze. Kiedy przyszłam do pracy trzeciego dnia, zaskoczył mnie posprzątany pagórek śmieci, które zalegały pod ścianą. Raz starszy pan, który wychodził z huty, prowadząc rower z przytroczonym do niego wielkim worem łupów, krzyczał: „Jo wom dzynkuja!”. Ściana była przy drodze do punktu sprzedaży złomu, więc poznałam kilku złomiarzy. Jeden z nich, były pracownik huty, oprowadził mnie po jej zakamarkach, do których sama wcześniej nie dotarłam. Dzięki tym znajomościom mogłam (prawie) bezpiecznie chodzić po całym terenie, zgromadzić obszerny materiał filmowy i zdjęciowy. Zebrałam też sporą kolekcję butów hutniczych, roboczych ubrań przesiąkniętych zapachem smaru, kasków z napisem "Solidarność", proporczyków, masek gazowych, rysunków technicznych itd., a to wszystko wraz z filmem i zdjęciami, wystawiłam w Rondzie Sztuki na zbiorowej wystawie kobiet, wieńczącej projekt berlińsko-polski SilesiaTopia.

Beczki cydru

Może Cię zainteresować:

Śląskie miasto, które słynie z cydru. Sami sobie tę legendę wymyśliliśmy

Autor: Patryk Osadnik

06/10/2022

Być może wtedy znaleźli się tacy, którzy trywializowali: "Artystka z ASP, a maże po ścianach". Co zmieniło się przez te lata w odbiorze street artu?
Zmieniło się bardzo dużo. Przede wszystkim politykę zmieniły instytucje miejskie, które chętnie zapraszają artystów streetartowych do współpracy. Wartość w muralach widzą nie tylko duże ośrodki miejskie, jak Warszawa czy Katowice, ale też mniejsze miasta, jak Racibórz, gdzie namalowałam ostatnią pracę (przy pl. Księżnej Ofki Piastówny - przyp. red.), Ostrów Mazowiecki czy Hajnówka, do której się wybieram. To właśnie tam, w urzędach miejskich i instytucjach pracują ludzie, którym naprawdę zależy na przestrzeni publicznej, są dobrze zorientowani i zaangażowani. Od strony mieszkańców z kolei odzew zazwyczaj był bardzo pozytywny - rzadko spotykam się z nieufnością czy niezrozumieniem wobec tego, co robię. Teraz właściciele budynków czy ich zarządcy oferują wyremontowane ściany, a kiedyś praca artystów często wpisywała się w tańszą wersję rewitalizacji sypiących się murów.

A negatywne skutki?
Taka otwartość stworzyła według mnie negatywną falę tzw. ekomurali, tworzonych farbami pochłaniającymi zanieczyszczenia powietrza. W mojej opinii eko występuje tu tylko dla hasła na potrzeby marketingu i dobrego wizerunku. Nie jest rolą twórcy malowanie obrazu, który stanie się lepem na brud, a rozmiar tego przedsięwzięcia nie będzie nawet kroplą w morzu potrzeb. Zdecydowanie jestem za zapuszczaniem trawników, sadzeniem drzew albo pomalowaniem reszty budynku takimi farbami.

Od czego zaczyna się Twoja praca nad muralem? Zastanawiam się, czy zaczynasz od inspiracji i projektu, a później szukasz miejsca na jego realizację, czy pierwsze jest miejsce, a projekt powstaje z jego uwzględnieniem.
Zawsze najpierw jest miejsce. To ono określa horyzont tego, co jest możliwe w danej pracy. Ściana nigdy nie jest białym płótnem. Każda ma swój bogaty bagaż historyczny i przede wszystkim społeczny. Kiedyś chodziłam na ściany zupełnie bez projektu, pomysł powstawał na bieżąco, pod wpływem interakcji z konkretną przestrzenią oraz wszystkim tym, co ją otacza. Dziś przynoszę ze sobą wcześniej przygotowane szkice, ale nigdy jeszcze nie udało mi się zrealizować projektu bez modyfikacji w trakcie. Każda ściana to nowa przygoda. To proces który bardzo lubię - poznawania, odkrywania, wchodzenia w relacje z ludźmi. To są konteksty, których nie ma w pracy nad obrazem, a w każdym razie nie w takim stopniu.

Kosmiczne połączenie człowieka z dominującą naturą - tak jednym zdaniem odbieram twoje prace. Możesz to rozwinąć lub wyprowadzić mnie z błędu i nieco scharakteryzować swój styl?
Podoba mi się, jak to ująłeś. Kategorie przyrody i natury są mi bardzo bliskie na wielu poziomach. Perspektywa kosmiczna, a w każdym razie nieantropocentryczna też. Na swojej drodze twórczej miałam etap, kiedy mocno wchodziłam w wytwory człowieka. To jak przerabia, oswaja i wykorzystuje naturę. Mocno łączyło mi się to ze Śląskiem, jego historią, symboliką. Teraz jednak coraz bardziej odchodzę od industrii. W relacji człowiek-natura zdecydowanie bardziej interesuje mnie bogactwo i cuda natury. W moich ostatnich pracach człowiek staje się po prostu jednym z elementów złożonego ekosystemu, wcale nie ważniejszym niż drzewa, ptaki czy bobry. Jednocześnie, mam świadomość, że to ludzie są odbiorcami moich prac. Bardzo zależy mi na tym, żeby ich otworzyć i uwrażliwić na większą całość, której jesteśmy częścią. Poza tym, przed każdą pracą zgłębiam temat, a jeśli jest ona związana z przyrodą, to dodatkowo uczę się biologii albo historii Ziemi, co jest dla mnie niezwykle interesujące i inspirujące.

Dlaczego malujesz w przestrzeni publicznej, jaka jest twoja motywacja - to tylko sposób na wyrażenie siebie czy jest w tym coś więcej?
Z różnych prac które realizuję, te w przestrzeni publicznej rzeczywiście mają dla mnie szczególne znaczenie. Ściana w mieście to materiał twórczy jedyny w swoim rodzaju. Zasięg oddziaływania, bliskość i dostępność dla zwykłego człowieka, realna możliwość zmiany małego kawałka rzeczywistości, wydobycia kontekstów miejsca i wywołania uśmiechu albo refleksji na twarzy przechodnia - to wszystko wiąże się z tworzeniem sztuki w przestrzeni publicznej. Jednoczenie jest to duża odpowiedzialność za to, co po sobie zostawiam - wobec miejsca i mieszkańców. To dla mnie bardzo ważne, żeby moje działania w tkance miejskiej sprawiały ludziom radość. Dlatego lubię rozszerzać ramy procesu twórczego i często angażuję mieszkańców w rożnego rodzaju warsztaty przy okazji powstawania ściany. Np. przy pracy "Co widział Łysek" (Katowice, ul.Gliwicka 148) dla Teatru Ateneum prowadziłam warsztaty z seniorkami. Wspaniałe panie wycinały szablony roślin kopalnych, które kiedyś porastały nasz Śląsk i przenosiłyśmy je wspólnie na ścianę wraz z opisami. Z kolei w Szopienicach na Bagnie dałam dzieciom farby, żeby odnowiły sobie obskurne wejście do klatki schodowej. Stworzyliśmy tam galerię prac wykonanych przez uczestników prowadzonych przeze mnie warsztatów dla Walcowni Cynku.

Starasz się zostawić po sobie coś więcej niż tylko mural.
Tak. Częścią tego poczucia odpowiedzialności jest edukowanie. Przez to, że docieram do tak wielu odbiorców, jestem w stanie zwracać uwagę na ważne rzeczy, które nas otaczają, zwłaszcza te związane z przyrodą. W czasach zanikającej bioróżnorodności jest to bardzo ważne. I tak np. prowadziłam zajęcia z dziećmi oraz wychowawcami w Słonecznej Krainie w Katowicach, na których przenosiliśmy postaci zwierząt zamieszkujących nasz region w skali jeden do jednego, bo niektóre dzieci nigdy nie były w lesie i o jego życiu wiedziały bardzo mało. Oczywiście przygotowane wizerunki zwierząt znalazły się na ścianie w ogrodzie placówki. Lubię pracować z ludźmi. Wierzę, że w ten sposób mogę robić dobro i choć w tycim stopniu przyczynić się do łamania szkodliwych kodów

Grażyna Bułka

Może Cię zainteresować:

Grażyna Bułka: Jestem dziewczyną z Lipin. Mogłam wyjechać do Niemiec, ale nie chciałam. Tu jestem u siebie

Autor: Patryk Osadnik

10/03/2023

Czy murale mają moc wpływania na przestrzeń wokół? Myślę tutaj np. o obszarach wykluczonych, dotkniętych przez źle przeprowadzoną transformację, których na Górnym Śląsku jest sporo. Ściana odkryta po wyburzeniu budynków, obskurne przejście pod wiaduktem i nagle pojawia się tam mural. Niekoniecznie napis "Ino Ruch", ale Mona Tusz na ul. Zamkowej w Katowicach.
Jak najbardziej. Początki mojej drogi zawodowej skupiały się właśnie na obszarach zagrożonych wykluczeniem. Moją intencją od zawsze było dodawanie wartości miejscom, w szczególności tym zapomnianym przez władze, gdzie ludziom potrzebna była nadzieja. To mój wkład, na miarę możliwości, w lepszy świat. Mam poczucie, że prace, które zrealizowałam w więzieniach, na osiedlach socjalnym, w ośrodkach pomocy społecznej, ale też na zwykłych osiedlach czy w centrach miast - potrzebnych dla równowagi psychicznej - realnie wpływają na okolicznych mieszkańców, rozjaśniają ich życie. Lubię ukradkiem podglądać uśmiechniętych i zadziwionych ludzi spod ściany. Zaangażowanie mieszkańców w działania ma na celu animację różnych grup społecznych, a dodatkowo zwiększa ich związek ze ścianą oraz tym miejscem, czyniąc je dla nich czymś osobistym, z czego są dumni, o czym opowiadają znajomym. Liczba komentarzy, którą dostałam po zabudowaniu ściany "Kapsuła bioróżnorodności" Hotelem Mercury (Katowice, pl. Wilhelma Szewczyka - przyp. red.), uświadomiła mi, jak wiele osób zżyło się z tym muralem. Dostaję też wiele bardzo miłych wiadomości od nieznanych mi osób z podziękowaniami za dobrze wykonaną robotę. To bardzo miłe.

Mona Tusz.
Mona Tusz.

Chciałbym jeszcze wrócić do muralu pod wiaduktem na ul. Zamkowej. Wkurza Cię, kiedy na Twoich pracach pojawiają się bazgroły? A może to jakiś naturalny cykl życia murali, które po jakimś czasie znikają.
W ściany wpisana jest zmienność i nietrwałość. Żyją w rytmie miasta, samodzielnym, niezależnym ode mnie życiem. Każdy mural jest też mocno związany z charakterem miejsca. To, że na pracy pod wiaduktem pojawią się prędzej lub później "eRki", było dla mnie jasne od samego początku. Sama zresztą kilka napisałam na wydobywającym się z fajki Utopca dymie. W tym przypadku bardzo widoczna jest rozmowa z ulicą. Poprzedni użytkownicy ściany wykorzystywali ją do swoich wrzutek i traktowali jak tablicę ogłoszeń. W przewadze były to treści o wulgarnej i ostrej formie, nierzadko ocierające się o mowę nienawiści. Kiedy zaczynałam tam malować, to walczyli o swoją przestrzeń i rzucali mi z samochodu petardy pod nogi, ale w końcu uszanowali jej nowy wymiar, za co byłam bardzo wdzięczna. Z drugiej strony byli mieszkańcy, cieszący się z odmiany. Ciągle pytali: "Jak długo to tu będzie?". Uzbierałam tam nawet pieniądze od przechodniów na osiem godzin zwyżki, potrzebnej do pomalowania zwieńczeń wiaduktu, a z autobusu wyskoczył na chwilę kierowca i dał mi kwiaty. Na ścianie przybywa haseł kibicowskich, ale wciąż Barbara, Lelek z Saturnem i reszta są na miejscu. A jeśli chodzi o mniej problematyczne ściany, to zwykle zostają oszczędzone i trwają latami, dlatego dużą wagę przykładam do dobrej jakości farb i odpowiednio przygotowanego podłoża, szanując w ten sposób zainwestowane pieniądze, energię oraz czas.

Rynek, park i zamek w Pszczynie

Może Cię zainteresować:

Zbigniew Rokita: Wałbrzyski spór o Daisy jest o to, czym w polskiej świadomości mają być ziemie poniemieckie

Autor: Zbigniew Rokita

10/03/2023

Gdzie dostrzegasz potencjał naszego regionu, jeśli chodzi o sztukę uliczną? Wykorzystujemy go, czy mamy jeszcze lekcje do odrobienia?
Kiedy niedawno miałam prelekcję dla studentów katowickiej ASP, zdałam sobie sprawę z czegoś bardzo zaskakującego. Ludzie z ASP w bardzo niewielkim stopniu zaznaczają swoją obecność w tkance miejskiej. Rzadko wychodzą ze swoją sztuką na ulice. Nawet okolice Akademii są bardzo czyste i poprawne. Na takie oddolne, niekoniecznie sterowane instytucjonalnie działania na pewno jest w Katowicach miejsce. Jednocześnie, jeśli chodzi o duże realizacje, centrum miasta jest nieźle zagospodarowane i prawie nie ma już dobrych ścian, ale też niekoniecznie trzeba malować wielkie formaty albo w ogóle malować. Osobiście widzę potencjał w formach przestrzennych. W ubiegłym roku stworzyłam z dziećmi w ramach "Ptaszarni" dla Teatru Ateneum ptaki z chrustu, które można zobaczyć na podwórku przy ul. Jana 10 w Katowicach. Ciągle sporo potencjału tkwi również na obrzeżach Katowic i w miastach ościennych, zwłaszcza na osiedlach familoków. Wpisywanie się pracą i aktywnością artystyczną w takie przestrzenie może przynieść niesamowite rezultaty.

Jakie jest twoje największe marzenie, związane z twórczością, które chciałabyś zrealizować?
Mam taką jedną upatrzoną ścianę w Katowicach niedaleko rynku, o którą zabiegam już od kilku lat. Mam na nią pomysł, który byłby fajnym nawiązaniem do nieistniejącej już "Kapsuły bioróżnorodności". Inną interesującą mnie przestrzenią w okolicy jest Bytom - moim zdaniem jedno z najpiękniejszych miast Śląska. Akurat teraz miasto rozpisało konkurs z dobrą lokalizacją i chociaż z zasady nie biorę udziału w konkursach, to tym razem chyba się złamię, bo naprawdę mam chrapkę na zrobienie tam pracy. Swoją drogą, marzę też o tym, żeby zaproszenia do udziału w projektach rzadziej opierały się na konkursach. Ich zasady często są krzywdzące dla artystów i wiążą się z wykonywaniem darmowej pracy. Alternatywą, zwłaszcza w przypadku twórców o spójnym i bogatym portfolio, jest współpraca oparta na zaufaniu. Zapraszamy tych artystów, o których wiemy, że charakter ich pracy będzie zgodny z oczekiwaniami.

To wszystko?
Mam jeszcze jedno marzenie, które wychodzi daleko poza nasz region i skupia się na wiosce położonej około 4500 metrów nad poziomem morza w Nepalu. Znajduje się tam jedyna szkoła w okolicy, w której uczą się dzieci z okolicznych wiosek. Bardzo chciałabym namalować tam razem z nimi mural. Jeśli ktoś może ma pomysł, jak takie malowanie załatwić, to zapraszam do kontaktu.

Mural w Raciborzu autorstwa Mony Tusz

Może Cię zainteresować:

Najpiękniejszy mural na Śląsku? Namalowała go Mona Tusz, artystka, która zmienia mury w dzieła sztuki

Autor: Katarzyna Pachelska

06/02/2023

Pomnik londyn

Może Cię zainteresować:

Adam Kowalski: Zamiast jednego, wyłącznego lokatora cokołu na placu Wolności, zaprośmy wielu gości, jak to robią w Londynie

Autor: Redakcja

08/02/2023