Operacja górnośląska Armii Czerwonej była jedną z największych bitew stoczonych podczas II wojny światowej na Śląsku. Ale to bitwa zapomniana. Na ogół, nawet jeśli ktoś o walkach na Górnym Śląsku w roku 1945 słyszał, to kojarzy je ze zdobyciem przez Sowietów Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego. Tymczasem polem bitwy operacji górnośląskiej były zupełnie inne, nadodrzańskie tereny pomiędzy Opolem, Nysą, a Raciborzem.
Operacja górnośląska, przeprowadzona w dniach 15–31 marca 1945 roku, była jedną z ostatnich ofensyw Armii Czerwonej na froncie wschodnim podczas II wojny światowej. Nie mylmy jej więc z wcześniejszymi działaniami 1 Frontu Ukraińskiego, które w styczniu 1945 roku doprowadziły do zdobycia miast takich jak Katowice, Chorzów, Bytom, Gliwice czy Zabrze. Operacja ta miała na celu zlikwidowanie niemieckiego wybrzuszenia frontu na Śląsku oraz ostatecznie uniemożliwienie III Rzeszy odzyskania utraconego kilka tygodni wcześniej strategicznego obszaru przemysłowego.
Kiedy pod koniec stycznia 1945 r. dowodzący niemiecką Grupą Armii Środek generał Ferdinand Schörner praktycznie postawił Hitlera przed faktem dokonanym, komunikując mu swoją decyzję o oddaniu Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego przeciwnikowi, zapewnił też Führera:
Wycofujemy się do Odry, tam będziemy się bronić.
Generał dotrzymał słowa (wyjścia zresztą nie miał - wódz go cenił i mu ufał, stąd i puścił płazem opuszczenie GOP-u, z drugiej jednak strony źle znosił utratę jakichkolwiek terytoriów). Wprawdzie głównym ugrupowaniem swych sił Schörner zagrodził Sowietom dostęp do Bramy Morawskiej, przez którą prowadziła najdogodniejsza droga do Zagłębia Ostrawskiego i Czech, ale zaraz w lewo od nich obsadził linię Odry pomiędzy Raciborzem a Opolem.
Ostatni bastion nad Odrą
Rzeka ta rzeczywiście stanowiła wybitną przeszkodę terenową. A co za tym idzie - wyśmienitą pozycję obronną. Ale pod warunkiem, że byłaby obsadzona przez wystarczającą liczbę obrońców i do tego z gry nie groziło jej oskrzydlenie.
Tak jednak nie było. Nadodrzański balkon frontu był oskrzydlony i to głęboko. Wojska 1 Frontu Ukraińskiego szeroko rozlały się po prawym brzegu Odry, podchodząc pod Wrocław i jeszcze dalej, pod Głogów. Ponadto poniżej Opola, którego prawobrzeżną część Niemcy utracili, Sowieci sforsowali Odrę i uchwycili duży przyczółek pod Brzegiem. Już na lewym brzegu rzeki! Analogiczny, mniejszy lecz również cenny przyczółek na Odrze Rosjanie zdobyli między Raciborzem a Koźlem.
Co gorsza, odcinek frontu od Nysy Kłodzkiej, poprzez Opole i Krapkowice po Koźle, obsadzały zaledwie cztery dywizje. Od lewej do prawej były to:
20 Dywizja Grenadierów SS (1 Estońska)
- 168 Dywizja Piechoty
- 344 Dywizja Piechoty
18 Ochotnicza Dywizja Grenadierów Pancernych SS „Horst Wessel”
Sowieckie dowództwo przeceniało siły niemieckie. Według dowodzącego 1 Frontem Ukraińskim marszałka Iwana Koniewa, położeniem na tym odcinku interesował się osobiście Józef Stalin. To możliwe. Dziś wiemy, że Stalin na podstawie przekazanych przez jegozachodnich sojuszników informacji wywiadowczych liczył się z możliwością silnej niemieckiej ofensywy ze Śląska Cieszyńskiego w kierunku na Łódź. Zachodni alianci padli ofiarą niemieckiej dezinformacji. Niemcy rzeczywiście przerzucili na wschód walczące jeszcze niedawno w Ardenach najlepsze dywizje Waffen SS. Tylko że nie pod Ostrawę, a nad Balaton na Węgrzech, gdzie Hitler zaplanował natarcie na węgierskie pola naftowe (niewielkie, jednak w tej krytycznej dlań fazie wojny cenne dla Niemiec). Ale tego Stalin w lutym 1945 jeszcze nie wiedział. W związku z tym obecność esesmanów nad Odrą faktycznie mogła go zaniepokoić.
Chcieli jak pod Kannami
W celu zniszczenia niemieckich wojsk na nadodrzańskim balkonie Sztabowcy Koniewa opracowali plan natarcia oparty na klasycznym schemacie operacyjnym, przez wykładowców w szkołach oficerskich zwanym kannejskim. Nazwa pochodzi od starożytnej bitwy pod Kannami, w której mistrzowski taktyk Hannibal Kartagińczyk dwustronnie oskrzydlił armię rzymską, przez co Rzymian otoczył i następnie wyciął niemal w pień. Skądinąd takie właśnie, choć w większej skali rozwiązanie Sowieci zastosowali w bitwie pod Stalingradem. W 1945 r. rolę jazdy Hannibala miały odegrać na Śląsku jednostki pancerne i zmechanizowane Koniewa. Tych zaś mu nie brakowało.
- Aby osiągnąć wytyczone cele, utworzyliśmy dwa zgrupowania uderzeniowe: północne i południowe - czytamy we wspomnieniach sowieckiego marszałka. - W skład zgrupowania północnego wchodził jeden korpus 5 armii gwardii, cała 21 armia, 4 korpus pancerny gwardii i 4 armia pancerna gwardii. Skład zgrupowania południowego, czyli raciborskiego, był następujący: 59 i 60 armia, którym przydzielono z odwodu frontu 93 korpus piechoty, 7 korpus zmechanizowany gwardii, 31 korpus pancerny oraz 1532 samodzielną brygadę pancerną. Ponadto oba zgrupowania zostały dostatecznie wsparte artylerią.

Koniew:
Założenie operacji sprowadzało się do tego, by oba zgrupowania okrążając Niemców możliwie szybko się połączyły i zagarnęły do kotła pięć dywizji niemieckich, usadowionych w wybrzuszeniu opolskim.
Cała ta potężna machina ruszyła do akcji 15 marca 1945 o godzinie 3:00 w nocy. I tak jak szybko ruszyła, tak szybko dostała od Niemców kij w szprychy.
Dzień panzerfausta
Niemcy czekali na ten atak od dawna. A oczekując, rozbudowali swoją obronę. Zwłaszcza przeciwpancerną. Położyli miny. Zajęli korzystne dla nich, obrońców pozycje terenowe. Wykorzystywali wiosenne roztopy, kanalizujące ruch pojazdów do wąskich dróg. A także przeszkody i nieledwie pułapki, jakie stanowiły dla sowieckich czołgistów zabudowania miejscowości. Niemieckie jednostki składały się w dużej części z doświadczonych weteranów Ostfrontu. Pożytkowali teraz swoje wojenne doświadczenia w śmiertelnej walce.
W zwalczaniu sowieckich tanków kluczową rolę obok samobieżnych niszczycieli czołgów (którymi jednak Niemcy nie dysponowali w liczbach adekwatnych wobec potrzeb) odegrały ręczne granatniki przeciwpancerne panzerfaust. W odróżnieniu od armat przeciwpancernych (PAK) i różnej maści jagdpanzerów, nasycenie obrony panzerfaustami były dużo większe. Stosowano je powszechnie i z niszczącym skutkiem. Te proste i łatwe w użyciu środki przeciwpancerne pozwalały piechocie na zadawanie poważnych strat czołgom. W wyniku ich zastosowania sowieckie siły pancerne straciły kilkadziesiąt procent swojego stanu, co znacząco osłabiło ich zdolność do utrzymania impetu natarcia.
Nasi czołgiści ponieśli wtedy poważne straty nie tylko na północnym odcinku przełamania, lecz i na południowym. Działające wraz z 59 i 60 armią 7 korpus zmechanizowany oraz 31 korpus pancerny, posunąwszy się o 10 kilometrów, straciły: pierwszy - jedną czwartą, drugi - jedną trzecią czołgów. Przyczyna była ta sama, co na północy: niedostateczne rozpoznanie i w rezultacie niedostateczne artyleryjskie obezwładnienie obrony nieprzyjaciela. Straty w czołgach przeszły nasze oczekiwania, chociaż przewidywaliśmy, że będą znaczne - wyznał po latach Koniew.
Choć jednak atak Sowietów udało się spowolnić, to całkowite zatrzymanie tego pancernego walca było nierealne. Niemcom zwyczajnie brakowało do tego sił, było ich zbyt niewielu.
Nieprzyjacielska operacja przebiegła z powodzeniem według tego celowego w swej prostocie, rozszyfrowanego przez nas w porę planu. Żałosny niedobór sił nie pozwalał nam jednakże zdusić tych planów w zarodku... - pisał po wojnie generał Hans von Ahlfen, historyk zmagań o Śląsk w 1945 roku, a także ich bezpośredni uczestnik jako komendant Festung Breslau.
Koniewowi nie zbywało na żołnierzach i czołgach, wprowadzał do walki kolejne rzuty i nacierał nieprzerwanie, dniem i nocą. Niemieckie przeciwuderzenia na flanki zgrupowań uderzeniowych nie odniosły powodzenia. Game changerem nie okazała się nawet wprowadzona do akcji 17 marca między Nysą a Głuchołazami elitarna, pancerno-spadochronowa dywizja Luftwaffe „Hermann Göring”. Nazajutrz pancerne kleszcze Koniewa zacisnęły się w rejonie Prudnika, odcinając obrońców górnośląskiego balkonu w kotle.
Tego dnia nie tylko Koniew musiał być zdania, że jest już po bitwie. Mylił się.
Wyłamanie
Oddajmy znów głos sowieckiemu dowódcy. Walki z okrążonymi wojskami obfitują w niespodzianki - pisze. - Nieprzyjaciel znajduje się na granicy zguby lub niewoli, wytrwale i desperacko szuka wyjścia. I jeżeli oddziały okrążające są źle przygotowane i źle informowane, mogą dopuścić do zaniedbań, które doprowadzają w konsekwencji do bardzo przykrych skutków - wyrwania się nieprzyjaciela z okrążenia.
Ironia polega na tym, że - choć Koniew w życiu by się do tego nie przyznał - w marcu 1945 dokładnie to spotkało... jego własne oddziały. A nieprzyjacielskie siły rzeczywiście desperacko wyłamały się z sowieckiego okrążenia
Górnośląski kocioł składał się z dwóch osobnych zgrupowań. Pierwszym, północnym była Grupa Korpuśna „Schlesien”, której podporządkowane były grupy bojowe 20 Dywizji Grenadierów SS i 168 Dywizji Piechoty. Drugim, południowym - zgrupowanie 344 Dywizji Piechoty i dywizji SS „Horst Wessel”. Ani ich dowództwa, ani żołnierze nie przyjmowali do wiadomości, że są skazani na zagładę. Mimo iż ich sytuację pogarszały rozkazy Schörnera, zakazujące wyrwania się z okrążenia. Ale otrzymawszy wreszcie 19 marca zezwolenie, przystąpiły do zorganizowanego odwrotu, osłanianego zaciekłą obroną pododdziałów opóźniających. W rezultacie, mimo utraty praktycznie całej artylerii i ciężkiego sprzętu, niemieckie dywizje przebiły się przez sowieckie linie na zachód i południe od Prudnika. A raczej przebili się ich ocaleli żołnierze, bo ci zazwyczaj przenikali przez front niewielkimi grupami bądź indywidulanie.
Nie istniały w ogóle zwarte kompanie, nie mówiąc już o batalionach - wspominał jeden z oficerów 344 dywizji. - Nie mieliśmy do dyspozycji ani jakichkolwiek środków łączności, ani artylerii.
A mimo to częste były przypadki, gdy żołnierze powracali na teren kotła, by ewakuować zza linii przeciwnika odciętych jeszcze bądź zagubionych kolegów. Stąd też liczba wyciągniętych stamtąd przez kilka dni systematycznie rosła, zaś uratowanych w ten sposób liczono na tysiące. Żadna z niemieckich dywizji nie została unicestwiona. Owszem, wysżły z okrążenia zdekompletowane czy wręcz zatomizowane, ale też było je z kogo odbudowywać. Każdej było pisane wziąć jeszcze udział w dalszych walkach.
Podwładni Koniewa nie stanęli na wysokości zadania. Czy jednak stanęli w obliczu bardzo przykrych skutków, o których pisał ich dowódca?
Koniew się nie przyznał
Armia Czerwona straciła około 66 tysięcy żołnierzy. Było wśród nich wielu członków załóg czołgów, tak masowo niszczonych przez obrońców. Straty niemieckie są trudne do oszacowania, ale obejmowały tysiące zabitych, rannych i jeńców.
Przez pierwsze dni tak przecież bliskiej ofensywy Armii Czerwonej prasa polska na Górnym Śląsku kompletnie o niej milczała. Na ten temat więcej mogli się dowiedzieć czytelnicy polskiej prasy w Wielkiej Brytanii, niż Górnoślązacy u siebie. Dopiero 24 lutego wydawane w Katowicach gazety poinformowały o przerwaniu frontu niemieckiego na Górnym Śląsku. Tego też dnia wydrukowały oficjalny sowiecki komunikat:
Wojska 1-go Ukraińskiego Frontu pod dowództwem marsz. Koniewa, przerywając linię obronną przeciwnika na południowy - zachód od miasta Opola, posunęły swoje pozycje o 40 km we wszystkich kierunkach i połączyły się w rejonie miasta Prudnika. Po okrążeniu i rozbiciu walczących tam oddziałów wojsk niemieckich, wzięto do niewoli 15 tys. żołnierzy i oficerów przeciwnika.
Podobnie utrzymywał w pamiętnikach sam Koniew: Według naszych danych hitlerowcy stracili tylko w zabitych około 30 000 żołnierzy, 15 000 dostało się do niewoli - pisał.
Tyleż wynosiły niemieckie straty w sowieckich oficjalnych komunikatach (zapewne przesadzonych, bo tak już z komunikatami bywa; widzimy to także w naszych czasach, śledząc przebieg wojny na Ukrainie). W liczbach bezwzględnych to było dużo. Tylko że... cokolwiek zbyt mało, jak na 5 dywizji, które to miały jakoby zostać otoczone i całkowicie zniszczone.

To prawda, że operacja górnośląska zakończyła się sukcesem strategicznym Armii Czerwonej, która praktycznie zepchnęła niemieckie siły do przedwojennej granicy z Czechosłowacją. Niemniej jednak, zwycięstwo to zostało przez Sowietów okupione ogromnymi stratami. Jego rangę umniejsza też fakt, że droga przez Głuchołazy zdecydowanie nie jest najdogodniejszym szlakiem w głąb Sudetów i do Czech da walczących armii. Niemcy bez większego wysiłku blokowali ją właściwie do końca wojny. Operacja górnośląska nie miała znaczącego wpływu na jej dalszy przebieg i ostateczny wynik.
A marszałek Koniew po raz kolejny w swej karierze nie zrealizował planu okrążenia i raz jeszcze Niemcy umknęli mu z kotła. Do czego rzecz jasna nie zamierzał się przyznać ani on sam, ani tym bardziej moskiewska propaganda.
Katastrofa Śląskiego Rzymu
Jednym z najbardziej tragicznych skutków operacji górnośląskiej było zdobycie Nysy, historycznego miasta zwanego „Śląskim Rzymem”. Mimo ogłoszenia Nysy miastem-twierdzą, Niemcy zrezygnowali z jej zaciętej obrony. Miasto leżało w dolinie rzeki, więc niemieckie dowództwo uznało, iż korzystniej będzie oprzeć obronę o okoliczne wzgórza i rzekę Białą Głuchołaską. W przypadku zajęcia go przez jakąkolwiek inną armię niż sowiecka, miasto zapewne ocalałoby. Tylko że w marcu 1945 wdarła się do Nysy nieokiełznana horda barbarzyńców. Żołnierze Armii Czerwonej dopuścili się w Nysie licznych zbrodni na ludności cywilnej, w tym gwałtów, morderstw i rabunków. Zaś „Śląski Rzym” obrócili w ruinę. Podobny też los spotkał inne śląskie miasta, z Opolem na czele. Podczas walk, szczególnie tych które toczyły jednostki niemieckie przedzierające się z kotła, zginęło wielu cywilnych uchodźców. Nieraz miażdżonych gąsienicami sowieckich czołgów.
Na tereny zdobyte przez Armię Czerwoną wkraczała nowa, polska władza. Właśnie w marcu 1945 w Katowicach z pompą celebrowano powrót Opola do Macierzy. Tylko że w rezultacie w wyniku operacji górnośląskiej do Polski przyłączono krainę w ruinie i bezlitośnie zmaltretowaną, nad którą sam Bóg opuścił ręce.

Może Cię zainteresować:
Górny Śląsk 1945. Genialna strategia Koniewa to mit, a operacji „Złote wrota” nigdy nie było

Może Cię zainteresować: