Wrzuciłem sztucznej inteligencji stary dyplom mojego pradziadka, Józefa Lewandowskiego.
Odczytała i przetłumaczyła:
„Uczeń Joseph Lewandowski, urodzony 16 marca 1880 w Czarnym Bryńsku, przez 3 lata, od 14 listopada 1897 do 14 listopada 1900, prawidłowo nauczył się profesji kowalskiej u pana Kasprowitzkiego w Marburgu i zdał egzamin czeladniczy przed niżej podpisaną komisją egzaminacyjną zgodnie z obowiązującymi przepisami, uzyskując ocenę zadowalającą. Na potwierdzenie tego faktu otrzymuje niniejszy certyfikat.
Strasburg,
Prusy Zachodnie,
dnia 7 października 1900.
Na podstawie powyższego świadectwa egzaminacyjnego udzielamy niniejszym Josephowi Lewandowskiemu wolnego okresu nauki w ramach uprawnień zawodowych i prosimy każdego, komu zostanie ono przedstawione, o uznanie go za wiarygodne oraz uwzględnienie jego praw i obowiązków wynikających z niniejszego zaświadczenia.
Dane w Strasburgu (Prusy Zachodnie), dnia 7 października 1900".

Sztuczna inteligencja skomentowała, że jest to oficjalne świadectwo czeladnicze dla Josepha Lewandowskiego, potwierdzające ukończenie nauki zawodu kowala oraz zdanie egzaminu.
Strasburg Wpr. (Westpreußen) oznacza Strasburg w Prusach Zachodnich, czyli dzisiejszą Brodnicę w Polsce.
Niezwykła historia życia pradziadka Józefa Lewandowskiego
To najstarszy dokument w mojej rodzinie. A historia pradziadka Józefa była niezwykła, pełna zwrotów i zawirowań. Jego ojciec zbiegł z armii carskiej, a zatem z terenu zaboru rosyjskiego, do Prus. Tam poznał pewną wdowę, z którą miał syna Józefa. Z pierwszego małżeństwa kobieta także miała dzieci – Kalinowskich. Przyrodni brat mojego pradziadka został oskarżony o kłusownictwo i postanowił uciec do Stanów Zjednoczonych. Namówił do tego także Józefa. Zamieszkali w Chicago.
Dla mojego przodka był to trudny czas – po latach wspominał, że nie mógł znieść tamtejszego suszonego mięsa. Za zaoszczędzone pieniądze wrócił do Niemiec, do Gelsenkirchen. Zamieszkał w kamienicy, gdzie jego sąsiadką była moja prababcia Berta. Krew nie woda – trzeba było się żenić.
I tu pojawił się problem. Władze uznały, że choć legalnie przebywał w Niemczech, to jest obywatelem Rosji, a więc nie mogą wyrazić zgody na małżeństwo.
Pradziadek i prababcia pochodzili prawie z sąsiednich wiosek, mówili tym samym językiem, wyznawali tę samą religię, wychowali się w podobnej kulturze i tradycji. Nagle się okazało, że mają różne obywatelstwo. Co było robić? Miejscowy proboszcz uznał, że nie mogą żyć w grzechu, i załatwił, że ślubu udzieli im jego kolega w Anglii. Może by nawet tam zostali. Gdy chcieli już wyruszać, władze Niemiec przemyślały sprawę i na ślub się zgodziły – ale obywatelstwa przyznać nie chciały.
Rozpoczęła się I wojna światowa. Brat babci Berty poszedł na front, a Józef… jako obywatel rosyjski, czyli wróg, został internowany i osadzony w obozie. Po pewnym czasie Niemcy doszli do wniosku, że to absurdalne, bo Józef Rosji na oczy nie widział i po rosyjsku nie mówił. Puścili go do domu, ale uznali, że do wojska się nie nadaje. Jego szwagier napisał list, że następnego dnia mają ruszyć do szturmu i bardzo się boi. Potem słuch o nim zaginął. A Józef spokojnie przetrwał wojnę.
Po jej zakończeniu wezwano go do urzędu i oznajmiono, że może otrzymać niemieckie obywatelstwo. Odpowiedział, że teraz to on ma ich w dupie – zarówno on, jak i jego żona oraz dzieci wezmą obywatelstwo polskie, bo mają już swoją ojczyznę. Pobiegł załatwiać formalności w konsulacie.

Polak, który żadnych polskich terenów nigdy nie widział
Mój dziadek urodził się więc w Gelsenkirchen, Polski ani żadnych polskich terenów nie widział, chodził do niemieckiej szkoły, z bratem mówił po niemiecku. Tylko matka i ojciec konsekwentnie zwracali się do niego po polsku, a on odpowiadał… po niemiecku. W okresie kryzysu Józef, jako Polak, został zwolniony z pracy. Wyjechali więc do kopalń we Francji.
Podczas II wojny światowej próbował zgłosić się do polskiego wojska, ale było za późno – Niemcy zajęły cały kraj. Wraz z synami uznał, że wrócą do Zagłębia Ruhry, bo znów „chciano” ich w kopalniach, a we Francji czuli się bardzo źle. Zresztą w III Rzeszy też nie było miło. Musieli nosić naszywki z literą „P” i byli obywatelami gorszej kategorii.

Szybko los się odwrócił. Niebawem rozpoczęły się amerykańskie naloty dywanowe na Dortmund. Została im tylko maszyna do szycia. Trafili do obozu dla „sojuszników”. Ich niemieccy koledzy cierpieli głód, więc wynosili im puszki z UNR-y.
Musieli zdecydować, dokąd chcą jechać. Brat dziadka chciał do Nowej Zelandii, koleżanka babci wybrała Brazylię. Ostatecznie przekonali ich „emisariusze z Polski”. Zapewnili, że od ręki dostaną mieszkania i pracę w kopalni. Tak trafili do Zabrza w 1945 czy 1946 roku. Komuniści wywiązali się z obietnic. Było tu mnóstwo pustych mieszkań i bardzo potrzebowano wykwalifikowanych górników.

Może Cię zainteresować: