Nasz dziennikarz pomaga w Ukrainie. „Nie jest to łatwe, gdy w kraju bałagan, grupy mafijne i korupcja"

Od początku wojny w Ukrainie podstawowym problemem nie był brak pomocy, ale brak rozeznania. Co i komu jest potrzebne. Zadanie to w znacznej mierze spadło na członków Zespołu Medycznego Centrum Urazowego w Sosnowcu, którzy od pierwszych dni wojny zapuszczali się z dostawami humanitarnymi w głąb kraju.

Dzięki znajomościom nawiązanym w czasie Majdanu udało się - krok po kroku - dotrzeć we właściwe miejsca. Szpitale wojskowe, miejskie, regionalne administracje wojskowe czy wreszcie dowództwa jednostek walczących na froncie. Każdy miał inne potrzeby. Zmieniały się one z tygodnia na tydzień.

- To było spore wyzwanie. Początkowo działaliśmy po omacku, jak wielu próbujących pomóc. Tylko, że nie zostawaliśmy sprzętu w magazynach w Przemyślu, ale jechaliśmy dalej, za granicę - wspomina dr Jacek Dutkiewicz, założyciel zespołu i szef sosnowieckiego SOR-u.

Dodatkowym problemem była ukraińska specyfika. Niestety, szalejąca korupcja, której wojna wcale nie wyhamowała, powodowała, ze gros transportów po prostu znikało. I zmieniało właściciela.

- Mówicie po angielsku albo niemiecku? - zapytał nas przy szpitalu polowym w Przemyśle mężczyzna. - Wiecie może jak to zrobić, żeby transport dotarł do odbiorcy w Ukrainie? Trzy tiry już z Niemiec wysłałem i zaginęły...

Takie sytuacje zdarzały się od początku. Nie dość, że jeśli trafiły we wskazane miejsce, bywały „dzielone" zgodnie z zasadą „ciut dla tieba, ciut dla mienia, reszta w piździec", to doszły nas słuchy o atakach na TIR-y. Kto był ich sprawcą? Mówiło się o dywersantach, ale nie jest tajemnicą, że za część z nich odpowiedzialne były grupy mafijne.

Służba żywi, służba radzi

Inaczej wygląda sytuacja, gdy przejazd jest dogadany z SBU, czyli Służbą Bezpieczeństwa Ukrainy. Dla nas były to tylko specjalne identyfikatory, jednak to, czego nie widzieliśmy to stała, ale dyskretna, ochrona.

- Oni tu cały czas nas obserwują - powiedziała nam siostra zakonna z wsi pod Mościskami, kilkanaście kilometrów za granicą, gdzie mieliśmy bazę operacyjną. - Dbają o to, żeby się wam nic nie stało, bo to byłby dla nich wstyd.

Do tego kontakt telefoniczny z oficerem SBU - na wszelki wypadek. Andriej radził nam, jak się zachowywać. Szczególnie podczas zaciemnienia i alarmów lotniczych.

- Na początku konfliktu sytuacja na granicy z Polską nie była ciekawa. Każdego dnia łapano dywersantów. Dlatego podczas godziny policyjnej był zakaz opuszczania domów - wspominają ratownicy zespołu.

Patrole służb wychodziły z prostego założenia - kto wychodzi po godzinie policyjnej ten dywersant.

- Nie chodźcie do lasu, tam też mogą być dywersanci - ostrzegał Andriej. No a poza tym, kto wychodzi z lasu, też dywersant.

Społeczeństwo ukraińskie zdyscyplinowane i czujne

- We Lwowie kilku mężczyzna wynajęło mieszkanie w bloku. Nocami siedzieli cicho i grzecznie. Sąsiadki wezwały policję - opowiada Andriej. - Okazało się, że to grupa dywersantów rosyjskiego Specnazu.

Wezwały policję z prostego powodu. Sześciu chłopa w jednym mieszkaniu, w nocy siedzą cicho, nie piją, awantur nie robią, dziewczyn nie sprowadzają. Podejrzane!

Kierunek Tarnopol, Chmielnicki, Winnica

Kiedy po pierwszych miesiącach zespołowi udało zaopatrzyć się w najbardziej potrzebne leki i sprzęt medyczny wojskowy szpital we Lwowie, przyszedł czas na dalsze trasy. Czasem łączone. Przed wyjazdem dostaliśmy alarmującą informację od „znajomej znajomej", że w miasteczku niedaleko Tarnopola są poważne problemy z żywnością. Dopakowaliśmy więc karetki tym, co w przemyskich magazynach i hurtowni udało się zdobyć. Na miejsce przyjechaliśmy po 3 nad ranem. Okazało się, że miasteczko jest w okolicy Tarnopola. Ale ponad 100 kilometrów dalej. Nasz kontakt, Katia, zaspana, ale czekała.

O, Boże! Tak dużo? Sąsiadom rozdam - wołała uradowana.

Konserwy, sery, mleko, masło - tego brakowało. W lokalnych sklepach tylko jajka. Masła nie widzieli od początku wojny. Katia podejmuje nas chlebem, sałem, ogórkami i herbatą.

- W magazynach pusto. Ludzie stoją w długich kolejkach czekając na dostawę jedzenia. Duże miasta są zaopatrzone, ale do małych często nie docierają transporty. Są tylko jajka i papier toaletowy - mówi smutno Ukrainka.

To powszechny problem, a im bliżej frontu tym trudniej. Pytamy, dlaczego została.

- Sporo znajomych wyjechało. Ludzie się boją, bo ruskie strzelają w miasta rakietami. Rodzice wyjechali już do rodziny pod Lwowem. Codziennie mamy alarm. Sama się waham. Pewnie wytrzymam nerwowo jeszcze parę dni, ale boję się o dzieci - mówi Katia.

Na opowieściach o okropieństwach wojny mija czas do świtu. Ruszamy w dalszą drogę. Na Chmielnicki i Winnicę. Tam czekają na sprzęt medyczny, leki, zestawy chirurgiczne i ręce do pracy. Do szpitala wojskowego w Winnicy właśnie dotarł pełen pociąg rannych.

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon