Półroczne doświadczenie nauczyło nas już, co jest potrzebne
blisko linii frontu. Doświadczenie oparte na nawiązanych kontaktach
z walczącymi z najeźdźcą batalionami Gwardii Narodowej Ukrainy.
To właśnie na "dobrowolcach" spoczywa teraz ciężar walk
na wielu odcinkach frontu. Nie inaczej wygląda dostarczanie sprzętu
medycznego dla przyfrontowych szpitali. Tam trafia zaawansowana
medycyna do terapii podciśnieniowej, ogromnie przyspieszająca
leczenie rannych. I "ortopedia". Wózki, kule, ortezy.
Wiadomo dla kogo...
Numery seryjne, bardzo dobrze
Dwie furgonetki
sprzętu kupionego dzięki staraniom członków Fundacji, wsparciu
przeróżnych firm i prywatnych darczyńców z Polski i Niemiec,
zawozimy do dowództwa batalionu Gwardii Narodowej Ukrainy Dnipro-1 w
Dnieprze. Kamizelki taktyczne, lornetki, nakolanniki, stazy
taktyczne, środki opatrunkowe i medycyna dla szpitali polowych.
- Świetne lornetki! Daliście nam oczy! Od razu wyślę je na blokposty i do kompanii - cieszy się lejtnant Maksym Bereza, syn dowódcy jednostki.
Po czym sprawdza,
czy lornetki mają numery seryjne.
- Są. Bardzo dobrze - uśmiecha się. Po co mu numery? - Każdy numer będzie przypisany do człowieka, a ten będzie osobiście odpowiedzialny za sprzęt. Jak zniknie - będzie płacić.
Niestety, korupcja w
całym kraju przekłada się nawet na jego obrońców. Nie raz
otrzymany z zagranicznej pomocy sprzęt trafiał na handel. Dowódcy
mają już dość takiego zachowania niektórych żołnierzy.
- Niedawno dostaliśmy z USA termowizor wojskowy. Trafił na wysunięty posterunek. Po jakimś czasie pytam o niego, a żołnierz mówi - zniszczony. Jak zniszczony? Normalnie - ostrzelali nasz posterunek, to uciekliśmy, sprzęt tam został i zniszczony - opowiada lejtnant Bereza swoje doświadczenia. - Kilka dni później dowiedziałem się, że jest do kupienia w internecie...
Maks, który w
cywilu był rolnikiem, prowadził też dużą agencję ochrony.
Umiejętność kierowania firmą wdrożył do dowodzenia ludźmi.
- To męczące, ale po prostu wszystkich trzeba kontrolować. I muszą być odpowiedzialni za powierzony sprzęt - dodaje. - Co kilka dni jadę do pododdziałów i sprawdzam. Inaczej się nie da. Niestety, nasi nie są dużo lepsi w tej materii od ruskich.
Zakaz zabierania telefonów
Na wieść o naszym
przyjeździe - w sztabie zjawia się sam dowódca. Jurij Bereza, dziś
żołnierz, jest też deputowanym Rady Najwyższej Ukrainy.
Przyjechał prosto z frontu, by się z nami spotkać. "Baćko",
jak mówi o nim z szacunkiem Maksym, opowiada nam o walkach.
- Sytuacja nadal jest ciężka, ale poprawiła się. Na początku ruscy mieli przewagę w artylerii 50:1. Teraz, dzięki pomocy zagranicznej, jest jakieś 10:1. A jeśli jeszcze wziąć pod uwagę, że my atakujemy precyzyjnie - szacujemy ją na 5:1. Wczoraj udało nam się zniszczyć trzy duże rosyjskie magazyny przyfrontowe. To ich bardzo osłabi - relacjonuje Jurij Bereza.
Ale narzeka też na
ukraińską armię.
- Ta wojna wygląda, jakby duża armia radziecka napadła na małą armię radziecką. W końcu kiedyś to była jedna armia Związku Radzieckiego. Nasi dowódcy są tak samo wyszkoleni, jak rosyjscy. Oni żyją ciągle w czasach ZSRR. Nie rozumieją w ogóle nowoczesnej wojny. Najlepiej byłoby, gdyby wszystkich generałów zebrać w jednym pokoju i walnąć rakietę - dodaje. - Oni ciągle myślą o wojnie w kategoriach pancernych bitew. To już tak nie wygląda.
I opowiada, jaką
taktykę stosują "gwardziści".
- Ruscy mają prosty sposób. Jeśli chcą zająć jakiś teren - najpierw kładą na niego 100 ton bomb i rakiet, a potem puszczają piechotę. My z kolei podczas ostrzału się cofamy, a kiedy idzie wojsko - wyżynamy ich. Wtedy ruscy kładą 100 ton bomb i rakiet i znów. I tak zamieniają miasto po mieście, wieś po wsi w stertę gruzu - opowiada dowódca.
Wszyscy się dziwią,
że skoro chcą te tereny odebrać Ukrainie, to dlaczego je niszczą?
Odpowiedź jest prosta. Z nienawiści. Z bezsilności. A kiedy trzeba
będzie się wycofać, by została tylko spalona ziemia.
- Ale kacapy, to nie tylko bezmyślni oprawcy. Wbrew temu, co myśli się na Zachodzie - mają doskonałą technikę rozpoznawczą. I świetnych fachowców. Mieliśmy kilka przypadków, że nasi żołnierze zrobili sobie zdjęcia w okopach i wrzucili je do internetu. Chwilę później w to miejsce uderzyły moździerze. Teraz jest zakaz zabierania telefonów na front. Namierzali je w sekundy i od razu szedł ostrzał - ciągnie opowieść Jurij. - Ale nie jesteśmy dłużni. Potrafimy z drona wrzucić moździerzowy granat 120 mm prosto we właz czołgu. Po pierwszym takim ataku boją się już otwierać włazy. A lato mamy gorące w Ukrainie - śmieje się komandir.
Medyków... trzech na batalion
Batalion Dnipro-1 ma
też swoje problemy. Jako jednostka podległa MSW Ukrainy, nie
dostaje takiego wsparcia i zaopatrzenia, jak wojsko. Choć na swoich
barkach, wraz z dwoma innymi batalionami, mają stukilometrowy
odcinek frontu. A w batalionie wojska niewiele.
- 300 chłopców jest na froncie, 300 się szkoli i buduje umocnienia, 300 odpoczywa. Nawet licząc trzy takie bataliony - utrzymanie frontu polega na ciągłych manewrach. To właśnie nowoczesna wojna - opowiada.
Brakuje też
specjalistów w jednostkach. Stracili już świetnych snajperów,
medyków jest... trzech na batalion! A inni nie chcą się szkolić w
tym kierunku.
- Niestety, w naszym batalionie są głównie cywile. Wprawdzie kiedyś służyli w wojsku, ale w czasach, gdy podstawową bronią był AK-47, a rany opatrywało się szmatą. Daliśmy im nowoczesne opatrunki i proszki hemostatyczne (specjalna substancja powodująca szybkie zamykanie naczyń krwionośnych i tamowanie krwawienia). Uczyłem ich, że saszetki z tym proszkiem trzeba ostrożnie rozcinać nożyczkami. To oczywiście znalazł się taki, co rozerwał go zębami. Spaliło mu oczy i twarz - irytuje się Maksym Bereza.
Dowódca musi wracać na front. Żegna się z nami i gorąco dziękuje za pomoc.
- Po ukraińsku mówi się o takich ludziach jak wy – przyjaciele. Ale wy bracia, bez was – nas by nie było! - mówi wzruszony dowódca Dnipro-1, Jurij Bereza, ściskając wszystkich swoimi wielkimi ramionami.
Może Cię zainteresować:
Dramatyczne wieści z miejscowości, gdzie niesiemy pomoc. Dziennikarz Ślązaga pomaga na Ukrainie
Może Cię zainteresować: