Zbigniew Hołdys rzekł kiedyś, że śląscy bluesmani mają takie coś, że gdy zaczynają grać na gitarze, on od razu to słyszy. Że ze Śląska. "Kyks" miał to samo, ale z harmonijką ustną. Z tą różnicą, że gdy on zaczynał, wiadomo było, że to on. Nie że ze Śląska. Wiadomo było, że to Kyks.
Ze śląskim bluesem jest taki ciekawy paradoks. Choć to rdzennie muzyka bólu i skargi, na Śląsku nikt nigdy w bluesie nie cierpiał. I się nie skarżył. Może dlatego, że Ślązacy w ogóle nigdy nie skarżyli się na robotę, a może dlatego, że najwięksi śląscy bluesmani sami nie doświadczyli roboty na grubie, a przecież blues to jest osobista sprawa. Aż narodził się Kyks. Jan Skrzek, brat Józefa. Prawdopodobnie pierwszy taki, który się odważył - śpiewał bluesa o Śląsku, po śląsku, inaczej niż wszyscy. Wydany w 1986 roku album „Górnik Blues” wydawał się tylko lokalną egzotyką, ale swoją autentycznością (tak, Kyks prawie dekadę przerobił na grubie) zachwyca do dziś.
Przeżyjmy to jeszcze raz. Śpiewa
Kyks: „Niy ma chopa. A wczorej był z nami. Co tu dużo godać,
taki już los. Jak na wojnie, dyć i dyć tu dynamit. Zjechoł na dół
łostatni roz. Żona w doma z dzieckami płacze, został ino górniczy
znaczek. Czyjo kolej? Do drogi znów. To boł chop!”. "Blues to życie. A Janek w pewnym momencie odkrył swoją prawdę w tej muzyce. Osobistą" - wspomina Józef Skrzek, lider SBB. Na marginesie: Kyksa w SBB też można usłyszeć, choćby na znakomitym "Memento z banalnym tryptykiem".
"Odkrył" - mówi Józef Skrzek. To dobre słowo. W utworach Kyksa,
zwłaszcza z tych z przełomu lat osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych XX wieku, odnajdziemy smutek i tęsknotę za przemijającym Śląskiem. Teraz będzie poważna teza: obok hip-hopowej rewolty na śląskich blokowiskach w podobnych czasach, to chyba najbardziej wyraziste muzyczne świadectwo epoki transformacji w naszym górniczym regionie. Posłuchajcie. Albo poczytajcie.
Niech Państwa nie zwiedzie wesołkowaty charakter Kyksa: z punktu widzenia przełamywania barier w eksponowaniu śląskiego JA w muzyce, Jan Skrzek był kamieniem milowym. Nie chodzi o to, że Skrzek Józef czy Irek Dudek wstydzili się śpiewać po ślōnsku czy śpiewać o Ślōnsku. To była raczej kwestia świadomości i aspiracji: wielcy śląscy bluesmani nie marzyli o jakiejś abstrakcyjnej wolności, marzyli o zagraniu w Carnegie Hall. Może to znów śląski pragmatyzm, może uniwersalna siła muzyki.
Kyks nie wywołał mody, był zbyt indywidualny, osobisty i wyjątkowy w tym zarazem. Ale jeśli ktoś powie, że to on ośmielił młodych górników by zaczęli rymować o trudach pracy na dole, rymować przy akompaniamencie tłustych bitów, to jestem skłonny uwierzyć. A już pewny jestem, że to jemu swoje śląskie muzyczne nawrócenie zawdzięcza największy dziś skarb tutejszej bluesowej sceny. Marek "Makaron" Motyka. Gdyby nie odważył się Kyks, być może nie byłoby Makarona. I jego fantastycznego żenienia deltowej gitary i surowego śpiewu ze starymi śląskimi pieśniami zbieranymi przez Wallisów i Dygacza.
Jan "Kyks" Skrzek (1953-2015).