Przerzut do Przemyśla, ładujemy karetki zaopatrzeniem i ruszamy do Medyki. Na granicy tłumy uchodźców zmierzają do Polski. W kierunku Ukrainy pusto. Szybka kontrola paszportów i jesteśmy na terytorium wschodnich sąsiadów. Tu poznajemy ich system graniczny. Pierwszy żołnierz wypisuje „karteczku” – na niej numer rejestracyjny auta i liczba ludzi. Kawałek dalej członek Czarnej Brygady daje swoją pieczątkę, przy kontroli paszportowej – kolejna pieczątka na „karteczku”, wreszcie wyjazd ze strefy granicznej, gdzie „karteczku” odbiera żołnierz. Paszport nie jest tak ważny jak „karteczku”. Nie masz – cofnij się do punktu pierwszego i zacznij od nowa. Z drugiej strony sznur samochodów. Ciągnie się do Lwowa. 80 kilometrów.
– Stoją tak pięć dni. Matki z dziećmi. Wiele osób porzuca samochody i idzie pieszo – mówi kolega ratownik, który przyjechał dwa dni wcześniej. – Na szczęście mają tu punkty medyczne, namioty z kawą i herbatą. Każdy może skorzystać. Lekarze i ratownicy kursują wzdłuż kolejki i pomagają.
Nikt
się nie awanturuje. Panuje zadziwiający spokój i porządek. Przy
granicy czują się już bezpieczni, ale naprawdę odetchną dopiero
po polskiej stronie.
„Nie
chodźcie do lasu, tam mogą być dywersanci”
Pierwsze
zadanie to otrzymanie przepustek. Kto nie ma w widocznym miejscu
przepustki, a nie jest Ukraińcem – to dywersant. Los złapanego
dywersanta jest nieciekawy. Załatwiamy formalności w merostwie. Od
przedstawiciela Służby Bezpieczeństwa Ukrainy otrzymujemy też
kilka cennych wskazówek.
– Nie
chodźcie do lasu, bo mogą tam być dywersanci. No i druga rzecz –
kto wychodzi z lasu – ten dywersant. O godzinie 20 obowiązuje
zaciemnienie i zakaz wychodzenia z domów. Kto chodzi w nocy – ten
dywersant – wyjaśnia nam przejrzyste zasady Andriej z SBU.
Przed
merostwem spotykamy grupę lekarzy z Tarnowa, którzy pomagają
uchodźcom czekającym w kolejce do granicy. Mogą być tylko za
dnia, potem wracają do Polski. Kiedy rozmawiamy o sytuacji –
zaczynają wyć syreny. Alarm powietrzny. Z megafonów płynie
informacja: – Mieszkańcy, weźcie dokumenty, najpotrzebniejsze
rzeczy i udajcie się do schronów. Czekajcie na dalsze instrukcje
władz.
Ulice
pustoszeją. Nie zostaje nikt poza nami. U Polaków syreny nie
powodują paniki. Zwykle przecież wyją w ramach testu systemów
alarmowania.
– Co tam mówią? – pytają mnie.
– Że nalot i udać się do schronów.
– Poważnie?
– Brzmiało poważnie.
– To czemu tu stoimy?
Sytuację
opanowali wolontariusze, żołnierze i służby medyczne
Od
pierwszych dni po rosyjskiej agresji z Polski popłynęła rzeka
pomocy dla Ukrainy. Ale jak to przy pospolitym ruszeniu – nikt nad
tym nie panował. Fajnie jest zrobić zbiórkę i wysłać na
granicę. Ale w początkowym okresie tony darów po prostu leżały
przy przejściach granicznych. Darów nieposortowanych – od
tabletek i pampersów, przez ubrania, jedzenie…Ci, którzy w
odruchu serca postanowili wysyłać wszystko co może się przydać,
nie wzięli pod uwagę, że na miejscu ktoś to musi posortować,
podzielić, rozdysponować.
Przejść
granicznych jest kilka i nikt nie był w stanie na gorąco reagować
na potrzeby uchodźców. Brak organizacji na szczeblu państwowym był
widoczny. Społeczeństwo rzuciło się z pomocą, która nie
trafiała do potrzebujących. Po tygodniu sytuację ogarnęli
wolontariusze, żołnierze i służby medyczne. Powstały szpitale
polowe i miasteczka namiotowe dla uchodźców. Jedzenie, ubrania,
podstawowe leki – wreszcie zaczęły trafiać tam, gdzie należy.
Jednak nikt nie wiedział, czego potrzeba w samej Ukrainie, ani jak i
gdzie to dostarczyć. I to było nasze zadanie. Bo jak kończyły
transporty wysyłane donikąd – dowiedzieliśmy się kilka dni
później.
Transporty
leków do Lwowa. Są tam potrzebne
Choć karetki mamy wypchane specjalistycznymi lekami, lokalny szpitalik ich nie potrzebuje. – Nie mielibyśmy co z tym zrobić. Pytajcie we Lwowie, tam się przydadzą – mówi nam ordynator.
W
Wojskowo-Medycznym Centrum Klinicznym Regionu Zachodniego pracują
nasi znajomi lekarze z czasów Majdanu. Strzał w dziesiątkę. Są w
dużej potrzebie, bo wkrótce do Lwowa mają zacząć trafiać ranni
z frontu. Potrzebują specjalistycznego wyposażenia chirurgicznego.
Samo Centrum Kliniczne może też zadysponować środki do innych
szpitali bliżej obszaru walk. Dwa pełne ambulanse kierujemy na
Lwów.
Droga
w kierunku zachodnim zapchana uchodźcami. Na trasie co kilka
kilometrów checkpointy. Każdy samochód jest kontrolowany. Ukraińcy
się nie denerwują. Każdy wie, że to dla ich bezpieczeństwa.
Dywersanci są wszędzie. Na szczęście karetki puszczają boczną
nitką, nikt nas nie zatrzymuje, wręcz same przyjazne gesty. W samym
Lwowie czekamy przed Centrum na zastępcę komendanta szpitala.
Kolega postanowił zrobić kilka zdjęć zza płotu. Od razu
podchodzi do nas jakaś kobieta. Zwykła mieszkanka Lwowa. – A wy
kto? Dlaczego robicie zdjęcia? Jak widać, ukraiński naród jest
czujny.
Leki
i sprzęt znalazły odbiorcę. Od razu też kolejne zamówienia. –
A respiratory możecie załatwić? Zestawy do drenażu klatki
piersiowej? Wkłucia centralne? Insuliny? – pytają.
Poza sprzętem dla szpitali – najbardziej paląca potrzeba to apteczki polowe i stazy taktyczne. Okazuje się, że polski rynek już wyczyszczony, a ceny wzrosły dwukrotnie. Dobrze się zarabia na wojnie…