Już pierwszy film, który pan nakręcił, pański debiut pełnometrażowy, „Trzy stopy nad ziemią”, traktował o Śląsku.
Tak. To był zarazem mój film dyplomowy i debiut pełnometrażowy. Z tym filmem wiąże się ciekawa historia. To było tuż po stanie wojennym, rzeczywiście wyglądało to wszystko dookoła nie najlepiej. Proponowano mi jakąś pracę w telewizji publicznej, ale to niestety wtedy był bojkot mediów przez twórców. Młody człowiek, który by się odważył wtedy iść do telewizji publicznej i zrobić tam coś, miałby przechlapane. Ja czekałem na swoje szczęście. Nie mogłem zrobić tego filmu telewizyjnego, a też żeby zrobić debiut pełnometrażowy, to trzeba było wcześniej zrobić coś krótszego, bo nie było pieniędzy. I faktycznie, chyba w 1985 roku, gdy się tak przewoziłem od tego stanu wojennego do 1985, dostałem propozycję zrobienia godzinnego filmu. Z pieniędzy szkoły filmowej, bo powstał specjalny fundusz na filmy studenckie. I ten godzinny film miał być moim dyplomem. Ale ja, ukrywając to wszystko, przed wszystkimi nakręciłem trochę więcej materiału i zmontowałem film, który był trochę dłuższy niż godzinny. I w ten sposób stał się zupełnie w tajemnicy moim filmem pełnometrażowym, debiutem pełnometrażowym.
Czyli przechytrzył pan system.
Oszukałem system, ale było to trudne, bo warunki były takie same, tyle samo dni zdjęciowych, tyle samo taśmy do dyspozycji. A ja nie kręciłem dubli, tylko po jednym ujęciu, żeby zaoszczędzić dni zdjęciowe i metry taśmy. Miałem schowanych kilka dodatkowych kartek scenariusza. Tylko ja wiedziałem, co mogę powkładać między to, co zatwierdzili, no i udało się.
Był to też powrót do śląskich klimatów, prawda?
Mój pierwszy film to nawet nie powrót. To był początek drogi filmowej mojej, całą akcję filmu osadziłem na Śląsku. Oczywiście to nie było kręcone na Śląsku, okolice Wałbrzycha udawały Śląsk. Tak wynikało z uwarunkowań produkcyjnych, czyli Wałbrzychu było chyba taniej. Niemniej akcja filmu „Trzy stopy nad ziemią” działa się na Śląsku, w nieokreślonej z nazwy kopalni. Film jest o tym, że taki wieczny obibok, któremu grozi wojsko, zamiast tego wybiera pracę na kopalni na dole, myśląc, że będzie mu łatwiej niż w wojsku. Oczywiście okazało się to nieprawdą. To jest film, jak na debiut przystało, o dojrzewaniu młodego człowieka, o klarowaniu się pewnych poglądów itd.
W tym filmie główne role zagrali aktorzy, którzy w ogóle nie byli ze Śląskiem związani, np. Emilian Kamiński, Zdzisław Kuźniar.
A główną rolę zagrał mój kolega ze szkoły filmowej, z działu aktorskiego, Jarek Dunaj. Bardzo fajny chłopak, towarzyszył mu Tadzio Chudecki. To był debiut Jacka, też właściwie fabularny, ale potem on jakoś zniknął. Nie mam pojęcia, co się z nim stało, ale bardzo ładnie to zagrał.
Nie minęło 10 lat i nakręcił pan kolejny film o Śląsku, „Pamiętnik znaleziony w garbie”, sagę takiej śląskiej rodziny, rozłożoną w czasie, od 1939 roku do lat 90. I to już było kręcone na Śląsku.
To było okręcone już w 100% na Śląsku. To były głównie Świętochłowice, Lipiny, Ruda Śląska. Tam korzystaliśmy z tej wspaniałej śląskiej architektury. Nawet była scena na Stadionie Śląskim, gdzie udało nam się w trudnych czasach (film powstawał w 1992 r. – przyp. red.) za flaszkę wódki załatwić, by w czasie nocnych zdjęć zapalili nam światło, te duże reflektory. Ale było takie przepięcie, że pół Katowic zgasło (śmiech). To bardzo ważny dla mnie film, bo to była śląska saga, jak pani mówi. Było tam pewne przesłanie zakodowane. To była taka metafora Polski pod panowaniem komunizmu, w ustroju socjalistycznym. Historia dwóch braci była w to wpleciona. Jeden szedł z prądem, drugi pod prąd. Tak jak to wtedy bywało.
Pokazał pan też skomplikowane losy śląskich rodzin, gdzie zdarzało się, że jeden brat walczył w Wehrmachcie, czy chciał czy nie, a drugi w polskiej armii.
Jak ja to robiłem, to się już o tym mówiło, to już się otworzyło to wszystko, ale w czasach, kiedy byłem dzieckiem, chodziłem do szkoły, to się tak o tym nie mówiło. To trzeba tak przypomnieć, że na przykład nie wolno było w restauracji słuchać radia po niemiecku. Jak ktoś miał otwarte okno w familoku i tam słychać było, że ma radio po niemiecku, to przychodziła milicja. Ja uznałem, że warto jest o tym opowiedzieć. Pamiętam, jak chodziłem do podstawówki, to zdarzało się, że część klasy przynosiła zdjęcia ojców w mundurze Wehrmachtu. A ja wiedziałem, że jeden z nich to jest przewodniczący Rady Miasta. To jest taka normalna rzecz, bo taka była historia w tym czasie.
Potem jeszcze pan wrócił do nas w „Skazanym na bluesa”. Dlaczego pan chciał nakręcić historię właśnie Ryśka Riedla, postaci mającej dwa oblicza. I genialnego artysty, wokalisty, muzyka, i człowieka uzależnionego od narkotyków?
My jesteśmy rodziną. Razem żeśmy się na Truchana w Chorzowie wychowywali. Mój ojciec był szóstym dzieckiem w rodzinie, a babka Ryśka była najstarsza z tych dzieci, w związku z czym mój ojciec wychowywał się na podwórku z synem babki Ryśka. Byli kolegami, bo byli prawie w tym samym wieku. I my z Ryśkiem też potem byliśmy prawie w tym samym wieku. Teoretycznie byłem jego wujkiem, czyli to takie było trochę pokręcone.
Czyli rozumiem, że historia Ryśka była też bliska panu z powodów rodzinnych?
Tak, była bardzo bliska, dlatego że oczywiście oprócz tej takiej oficjalnej historii Ryśka, znałem bardzo wiele opowieści mojego ojca na ten temat, który mi opowiadał o swoim dzieciństwie, o swoich kontaktach z ojcem Ryśka. To tam była dosyć skomplikowana historia relacji między Ryśkiem a jego ojcem. Na tym zbudowałem właściwie tę część filmu, która nie była taka oczywista.
Ojca Ryśka w filmie zagrał Adam Baumann, a matkę – Joanna Bartel.
Tak, z Aśką chodziłem do liceum. Zależało mi na aktorach, którzy dobrze mówią po śląsku.
„Skazany na bluesa” był sporym sukcesem. Rysiek ma nadal wielu fanów, choć nie żyje od 1994 r.
Jego legenda ciągle trwa. Rzeczywiście to był najchętniej oglądany polski film w 2005 roku, wtedy, kiedy wszedł na ekrany. Ale problem polegał na tym, że wtedy była zapaść totalna dystrybucji polskich filmów. Czyli film trafił na zły czas. Ale niewątpliwie to był sukces, to jest sukces. Wydaje mi się, że to film, który można uznać za kultowy. On jest cały czas grany w telewizjach, powtarzany. Dzięki muzyce Dżemu i tej historii ten film można właściwie po wielokroć oglądać. Ciekawe jest to, że on był samoukiem. Nie skończył nawet podstawówki, nie znał nut, a pisał, grał.
A jaka była reakcja rodziny Ryśka na ten film? Oni byli zadowoleni, że pan zrobił ten film?
Myślę, że gdyby nie to, że jesteśmy rodziną, to by było trudne, bo pewnie nie mieliby do mnie zaufania. Myślę, że mi zaufali, bo oni zresztą nawet uczestniczyli, grali w tym filmie, byli współproducentami, więc było pełne zaufanie. Oczywiście zawsze jest tak, że film fabularny to nie jest dokument, to nie jest kopia tego wszystkiego, to jest pewna kreacja. Jak zobaczyli tę historię na ekranie, to musieli się do tego przyzwyczaić, że to jest jeden do jednego. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że ten film miał największą premierę w Polsce, bo ja nie słyszałem o takim innym wydarzeniu.
Gdzie ta premiera się odbyła?
Na festiwalu „Ku przestrodze” imienia Ryśka Riedla w Tychach. Specjalnie sprowadzono wtedy z zagranicy olbrzymi ekran, było znakomite nagłośnienie. I oglądali to uczestnicy festiwalu, siedząc na trawie z piwem. Było ich tam ponad 10 tysięcy. To było dość ryzykowne posunięcie, bo jakby fanom z piwem w ręce film się nie spodobał, to mogłoby się to źle skończyć dla mnie i dla Tomasza Kota, który też był gościem festiwalu.
No właśnie, Tomasz Kot był genialny w roli Ryśka. On się wręcz stał Ryśkiem. Zresztą to typ aktora, który lubi wtopić się w postać, którą gra.
To było niesamowite, bo przecież ja nie miałem gwarancji, że tak się stanie. Długo nie wiedziałem, kto mógłby zagrać Ryśka Riedla. Bo uważałem, że jeżeli zagra go jakiś bardzo znany aktor, to może w tym być jakiś fałsz, że on tylko ogra Rysika. Chodziło o to, żeby to był ktoś świeży, kto mógłby się stać Ryśkiem. Trafiłem na Kota, który okazał się genialnym wyborem. Szczęście wszystkim dopisało, bo w filmie bez szczęścia to się nie da. Potem Kot poświęcił bardzo wiele pracy, przygotowań do tego filmu. Umożliwiłem mu przebywanie z zespołem, jeździł z nimi na koncerty, przebywał z żoną Ryśka, poznał ich znajomych. To pozwoliło mu wciągnąć się w tą całą atmosferę, bo Tomek przecież nie jest z Górnego Śląska. Ale genialnie to zrobił. Oczywiście oglądał wszystkie nagrane koncerty Ryśka, studiował jego ruchy sceniczne itd. Oczywiście głos dał Rysiek, ale zagrał Kot. Gdy się zestawi zdjęcia dokumentalne z Ryśkiem i sceny z Tomkiem, to czasem trudno jest odróżnić, który jest który.
Dokładnie. Też pamiętam, że byłam pozytywnie zaskoczona tym, w jaki sposób Kot się stał Ryśkiem. To było niesamowite. Zresztą potem udowodnił tę umiejętność m.in. rolą w „Bogach”, gdzie stał się Zbigniewem Religą.
Tak, Kot to znakomity aktor, jest bardzo plastyczny.
Ostatni, jak na razie, pański śląski film to „Gwiazdy”, historia piłkarza m.in. Górnika Zabrze Jana Banasia. Skąd pomysł na nakręcenie takiego filmu? Pan jest fanem futbolu?
Nie powiem, że nie. W młodości nawet grywałem, do momentu, kiedy nie straciłem łąkotki. Już nie zaryzykowałem prób. Miałem za słabe kolana. Mnie na początku było bliżej do Ruchu Chorzów, ale później, mieszkając w Gliwicach, a potem tu i tam, uznałem, że piłka nożna to piłka nożna. Stałem się takim jakby interdyscyplinarnym, interklubowym fanem. W przypadku tego filmu chodziło mi o postać Banasia. Pamiętałem jego wyczyny na boisku, bo to były złote czasy polskiej piłki, ale nie znałem historii z jego ojcem. Jak się o tym dowiedziałem, to uznałem, że jest to rzeczywiście bardzo ciekawy materiał na film. No i udało się go zrobić.
Udało się? To znaczy, że były jakieś problemy?
Wie pani, każdy film to są nieustające problemy. Finansowe, bo trzeba zgromadzić budżet, żeby zacząć w ogóle cokolwiek robić. Ciągle brakuje jakiejś części, szuka się kogoś, kto dołoży. Tam też się to trochę, pamiętam, ciągnęło. Ale miasto Zabrze nam pomogło. Udało się złożyć ten budżet. To nie jest typowa historia o piłkarzu, nie o piłce nożnej, tylko o sprawach związanych z Polską, Niemcami, rodziną.
Czyli znowu mamy tutaj śląski życiorys.
To jest mocno śląski życiorys. Ojciec Banasia był Niemcem, a matka Banasia była Ślązaczką z Hindenburga. Matka Banasia zaszła w ciąży, a ojciec zniknął. Ona pojechała go szukać (ja mówię w tej chwili o prawdziwej historii). Pojechała go szukać, miała jakieś tropy. Znalazła go, ale się okazało, że jest żonaty, dzieciaty. Ona właściwie z tym brzuchem musiała wrócić do Hindenburga, który po 1945 roku się stał Zabrzem i tam wychowywać dziecko, Jana, którego prawdziwe imię to Heinz. Jak już zaczął być sławny, to się jego ojciec odnalazł. I zaczął przekonywać tego dzieciaka, żeby uciekł z Polski do Niemiec. Potem wyszła na jaw straszna prawda, że on chciał być jego menedżerem i po prostu kasować pieniążki, podpisując jego kontrakty. Tyle tam było tej miłości ojcowskiej. I Banaś w końcu wrócił do Polski, co nie było łatwe. Został przyjęty z powrotem, brał udział w tych słynnych meczach naszej reprezentacji. Uważam, że to dobry materiał na film. Jestem zadowolony z tego filmu.