Rozmowa z Tomaszem Fiałkowskim, współwłaścicielem kawiarni i lodziarni "U Fiołków" w Bytomiu
Pan się obraża, jak ktoś mówi, że kręci pan lody?
Nie. Przecież maszyna chodzi w kółko, kręcimy lody. Czego się tu wstydzić.
Lodziarnia i kawiarnia „U Fiołków” przy Gliwickiej w Bytomiu powstała w 2015 roku. Wiem, że wcześniej był pan handlowcem. Jak to się stało, że zaczął pan kręcić lody?
Tak, zaczynałem w handlu 28 lat temu. Pracowałem jako przedstawiciel handlowy w potężnej hurtowni. Na terenie Śląska sprzedawałem chemię gospodarczą i kosmetyki. Jeździłem też po moim Bytomiu, w którym jestem urodzony. Tu zaopatrywałem różne sklepy w towary. Później pracowałem w firmie polskiej Global Cosmed, to był producent chemii gospodarczej. A później udało mi się i dostałem się do firmy Johnson&Johnson, amerykańskiej korporacji rodzinnej. Tam przepracowałem 15 lat.
Z wykształcenia jest pan handlowcem?
Nie, budowlańcem. Skończyłem budowlankę w Bytomiu.
To dlaczego się pan nie zajął tym fachem? To taki intratny biznes teraz.
Teraz tak. Kiedyś - nie bardzo. Wiadomo, już nie mam tych wszystkich potrzebnych uprawnień. Muszę przyznać, że budowlanka nigdy nie była moim konikiem. Pracowałem w tym zawodzie zaraz po szkole przez dwa niecałe lata. W tamtych czasach był on niestety obarczony potężną ilością alkoholu.
Łatwo się było stoczyć?
Dokładnie. Pamiętam moją pierwszą pracę. Wysłał mnie na nią urząd pracy. Przeszedłem szkolenie i zawieziono mnie na budowę. Działo się to na terenie kopalni. Wchodzę na tą tak zwaną budę, gdzie była brygada, która tam pracowała. Wszyscy pijani w sztok. Ja w szoku. A przywiózł mnie majster, który takich ludzi od razu powinien wyrzucić z pracy. A on: "Przywiozłem wam młodego, dajcie mu narzędzia". I pojechał. Najstarszy brygadzista zapytał mnie, czy ja piję. Ja na to, że nie. „To weź sobie narzędzia i idź do pracy”.
Aha. Czyli jak nie pijesz, to pracujesz.
No i pracowałem tak przez dwa miesiące, zwolniłem się stamtąd. Potem trafiłem do prywatnej firmy, przepracowałem tam rok. Po roku się okazało, że obiecanej umowy o pracę nie ma. Nie płacili też na mnie składek, co się okazało, gdy się rozchorowałem i musiałem skorzystać z lekarza. Nie miałem ubezpieczenia. No a potem trafiłem już do handlu. Najpierw pracowałem w sklepach. Po drodze jeszcze wojsko się o mnie upomniało.
Zawsze miał pan smykałkę do handlu? W tym fachu trzeba mieć dobry kontakt z ludźmi, być do przodu, otwartym.
Zawsze.
Rozumiem, że w handlu się pan odnalazł.
Bo ja stary harcerz jestem. Harcerzem, jak się zaczyna być, to się już jest całe życie, nawet jak się nie chodzi w mundurze. Na mnie mundur byłby ciężko kupić (śmiech).
Pochodzi pan z Bytomia?
Jestem bytomianinem z krwi i kości. Pochodzę z osiedla Arki Bożka. Tam się urodziłem, tam mieszkałem z mamą. Dziadkowie mieszkali niedaleko. A ministrantem byłem w kościele św. Wojciecha na placu Klasztornym. Byłem harcerzem, harcówkę mieliśmy w elektroniku bytomskim.
Wszystko miał pan tutaj, w Bytomiu, na miejscu.
To był mikroświat. Średnia szkoła, potem budowlanka. Szedłem do szkoły na 8. Po szkole jechałem na basen na trening, potem jeszcze na mszę wieczorną. Wracałem o 21 do domu.
Całe pana życie się toczyło w Bytomiu.
I teraz w sumie też tak jest, choć mieszkamy od 18 lat w Piekarach Śląskich. Ale tam tylko śpię.
Czemu się pan przeprowadził do Piekar?
To już była sytuacja związana z wygodnym mieszkaniem. Pięknym mieszkaniem, które nam się udało kupić. Po ślubie z moją żoną mieszkaliśmy dalej na osiedlu Arki Bożka. Mieszkanie tylko malutkie, 40 metrów. Chcieliśmy coś większego. Finansowo było nas stać, ja pracowałem, miałem dobrą pracę. I trafiło się piękne mieszkanie w Piekarach Śląskich. Dosłownie weszliśmy tam i już mówię: kupujemy. Dwa lat później kupiliśmy działkę i zaczęliśmy się budować w Piekarach. Już tam mieszkamy 16 lat.
Ale sercem się pan czuje bytomianinem.
Tak, jak zdecydowaliśmy z żoną o założeniu działalności gospodarczej, to jedyna moja myśl była: Bytom i tylko Bytom.
Ma pan dwoje dzieci, prawda?
Tak, starszego syna Pawła i córkę Martynę. Paweł od początku nam pomaga, od otwarcia lodziarni.
Widać go czasami za barem u Was.
Teraz już rzadko, bo ma swoje projekty. Ale Martyna pracuje z nami od zeszłego roku. Dużo nam pomaga.
Prowadzi pan kawiarnię i lodziarnię z żoną. Macie jakiś podział obowiązków? Kto ogarnia dostawy, a kto faktury?
Ja się zajmuję lodami i prowadzeniem całej firmy, czyli zatrudnianiem ludzi, szkoleniem ludzi. Płatnościami, zamawianiem towaru, sprzedażą lodów w hurcie, bo taką też prowadzimy dla zewnętrznych firm – cukierni, restauracji.
A żona?
Jest odpowiedzialna za część cukierniczą, produkcję ciast, tortów. Od półtora roku swoją osobną pracownię, osobne miejsce do produkcji. Kiedyś byliśmy wszyscy tutaj, na zapleczu, ale to sprawdzało się tylko na samym początku. Wtedy produkcji – i lodów, i ciast – było stosunkowo niewiele. Ale gdy nasza działalność się rozrosła, okazało się, że nie dajemy rady tak funkcjonować. Gdy dziewczyny piekły, to ja nie mogłem robić lodów. I na odwrót. Wiedziałem, że muszę coś z tym zrobić, bo się zadepczemy. W tej chwili produkcja lodów praktycznie idzie non stop.
No właśnie, bo przecież „U Fiołków” to nie jest jedynie lodziarnia, ale i kawiarnia.
Na początku powstał koncept, że chcemy stworzyć kawiarenkę. Miejsce, gdzie będzie przyjaźnie, fajnie, dobrze.
Dobrze w jakim znaczeniu?
Dobrze, czyli przyjemnie, z dobrymi relacjami z klientami i dobrym produktem. Naszym mottem od pierwszego dnia było: Produkujemy tylko to, czym możemy nakarmić nasze dzieci.
Żadnych ustępstw?
Żadnych, absolutnie.
Co się stało, że rzucił pan pracę w korporacji i zdecydował na własny biznes?
Korporacja dwa lata przed tym wszystkim powiedziała pracownikom, że będą zmiany, redukcje. Zaszczepili tym we mnie pytanie, co mam teraz robić. Mam szukać pracy znowu jako handlowiec, może w innej korporacji, gdzie będę musiał budować swoją pozycję od zera? Czy już teraz zacząć budować coś od zera, ale swojego. Wpadł pomysł na stworzenie własnego biznesu.
Od początku to miała być gastronomia?
Nie. Postaram się opowiedzieć w skrócie. Była w Bytomiu cukiernia bardzo stara przy ul. Korfantego, przed Becekiem. Gdy Żeromskiego dochodzi do Korfantego. Tam jest liceum. Na boisku tego liceum stoi taki domeczek. Są schodki do góry do niego. To była cukiernia. W latach 60. prowadził ją pewien pan. Ja pewnego dnia wracam już z pracy do domu, wieczorem kupiłem pieczywo jak zwykle u Klimzy, i patrzę – a tam wisi baner „sprzedam lub wynajmę”. Od razu dzwonię. Umówiliśmy się z właścicielem na kolejny dzień. Ten pan opowiedział mi całą historię swojej firmy. Że na dole produkował cukiernicze rzeczy. U góry miał sprzedaż i produkcję lodów. Pokazał mi te maszyny do produkcji lodów, takie dziadki, bardzo stare dziadki. Gdzieś w głowie mi zaszczepił słowo „lody”.
Czyli to się pojawiło przez przypadek.
Zacząłem się tym interesować, szukać, jeździć. Wtedy nowożytnych lodziarni praktycznie nie było. Były tylko stare firmy. Szukałem, jeżdżąc sporo ze względu na swoją pracę. Miałem możliwości, bo jeździłem po Polsce prawie całej. Tak trafiłem do Wrocławia. Wtedy właśnie w Wrocławiu zaczęły powstawać lodziarnie nowoczesne, m.in. Polish Lody. Pamiętam, że pojechaliśmy tam w marcu z rodziną, z dzieciakami. Leje deszcz, a tam kolejka po te lody. To był dla nas fenomen. Marzec, deszcz pada, zimno, a tu kolejka za lodami stoi.
Wtedy pan poczuł, że to może być biznes?
Na początku szukałem pomysłu na to, z czego utrzymać rodzinę. Później zacząłem trafiać na ludzi, dla których lodziarstwo było pasją. W Katowicach na targach cukierniczych poznaliśmy ludzi z dwóch wielkich firm, którzy opowiedzieli mi o podstawach produkcji lodów. Pojechaliśmy do Krakowa, gdzie poznałem właściciela firmy Good Lod z Krakowa, dziś potężnej sieci, Dawida Szulca. On był wtedy technologiem w dużej firmie. On mi dał namiary na różnych ludzi, i trafiłem w końcu na Krzyśka Wieprzkowicza. To jest facet ze Skierniewic, który wraz z żoną prowadzi lodziarnię taką jak dziś nasza. Okazało, że oni również wyposażają lodziarnie w sprzęt. Zaprosili nas do siebie na pierwszą produkcję pozimową, bo oni wtedy jeszcze zamykali na zimę lodziarnię. Więc uczestniczyliśmy z żoną w całym cyklu produkcji lodów, obserwowaliśmy to cały dzień. Gdy Krzysztof zadzwonił do mnie po trzech dniach, to byłem przerażony – mówiłem do niego: Próbuję analizować w głowie, co wyście robili i dalej nie wiem o co chodzi. On na to: Spokojnie, Tomek, to tak tylko na początku wygląda. Jak wejdziesz, mówi do mnie, a widać, że wejdziesz, bo jesteś specyficzny facet, masz podejście, to sobie dasz radę.
Czyli ośmielił pana do lodów, tak?
W marcu żeśmy się spotkali i w tym samym roku, 8 sierpnia, otworzyliśmy naszą lodziarnio-kawiarnię.
O, to niedawno były urodziny. I to ósme.
Tak, w 2015 roku 8 sierpnia było otwarcie „U Fiołków”
To wyprzedziliście wielką modę na lody rzemieślnicze. Pierwsze w Katowicach takie lodziarnie zaczęły powstawać w 2016 roku.
Tak, o rok wyprzedziliśmy. Później przybyło tych lodziarni jak grzybów po deszczu. 2020 rok trochę przeczyścił rynek, bo niektórzy nie przetrwali pandemii, w tej chwili już praktycznie specjalnie nie przybywa graczy.
Czyli świetny timing pan miał.
W idealnym momencie. Udało się.
Jak te pańskie pierwsze przygody z produkcją lodów wyglądały? Popełnił pan jakieś błędy?
Nie, bo miałem gotowe receptury od Krzysztofa dzięki temu, że wyposażyliśmy firmę u niego. Pierwsze receptury były od niego, że tak powiem, w prezencie. Do dzisiaj ich czasami używamy, bo nie wszystko się pamięta, nie każdy smak się powtarza na tyle często, żeby pamiętać dokładnie co do grama, ile się tam pewnych surowców daje, owoców, cukru, bo mówię bardziej o owocowych lodach. W przypadku wszystkich mlecznych lodów to tylko przez pierwszy rok robiłem je na gotowej recepturze od Krzysztofa, a później to zmieniłem.
Czyli jednak doszedł pan do swoich własnych receptur?
Przestałem się bać bawić lodami. Dokładnie pamiętam, że pierwszym testerem moich własnych lodów był stały klient. Starszy pan, który przychodzi do nas 3-4 razy w tygodniu przez cały rok, nieważne czy jest minus 15, czy jest plus 40, jest zawsze. Jak go kiedyś nie było przez 2 miesiące, to się zmartwiłem. Pojawił się, mówił, że był w szpitalu, ale już wszystko OK. I właśnie on był świadkiem mojego entuzjazmu, gdy w listopadzie frezowałem lody postawione z nowej, mojej bazy, już na żółtkach, takiej pełnej. Pochwalił smak, więc wiedziałem, że jest dobrze.