Mateusz Bałwas
Tomasz fialkowski bytom 011

Pan Fiołek lubi pistacjowe. Lodziarnia i kawiarnia "U Fiołków" w Bytomiu wyprzedziła modę na lody rzemieślnicze. "Kocham kręcić lody" - mówi Tomasz Fiałkowski

W Bytomiu to człowiek-instytucja. Pan Fiołek - nikt o nim inaczej nie mówi, chociaż przecież Tomasz nie ma na nazwisko Fiołek tylko Fiałkowski. Wraz z żoną Beatą prowadzi lodziarnię i kawiarnię w jednym pod nazwą "U Fiołków", więc Fiołkiem już zawsze pozostanie. Ich lokal w śródmieściu Bytomia, przy ul. Gliwickiej, powstał w 2015 roku, wyprzedzając wysyp lodziarni rzemieślniczych w Katowicach czy Gliwicach. Z panem Fiołkiem rozmawiamy o jego ukochanym Bytomiu (choć mieszka gdzie indziej), o biznesie i kręceniu lodów, ale również o pasji społecznika. Gdy tak sobie gadamy w ogródku kawiarni, co chwilę ktoś z przechodniów pozdrawia pana Tomasza, albo on mówi do kogoś "cześć", "dzień dobry", "witam panią doktor". Nawet zaczepiają go z pytaniem, czy jutro będą goferki. Będą, oczywiście, że będą.

Rozmowa z Tomaszem Fiałkowskim, współwłaścicielem kawiarni i lodziarni "U Fiołków" w Bytomiu

Pan się obraża, jak ktoś mówi, że kręci pan lody?
Nie. Przecież maszyna chodzi w kółko, kręcimy lody. Czego się tu wstydzić.

Lodziarnia i kawiarnia „U Fiołków” przy Gliwickiej w Bytomiu powstała w 2015 roku. Wiem, że wcześniej był pan handlowcem. Jak to się stało, że zaczął pan kręcić lody?
Tak, zaczynałem w handlu 28 lat temu. Pracowałem jako przedstawiciel handlowy w potężnej hurtowni. Na terenie Śląska sprzedawałem chemię gospodarczą i kosmetyki. Jeździłem też po moim Bytomiu, w którym jestem urodzony. Tu zaopatrywałem różne sklepy w towary. Później pracowałem w firmie polskiej Global Cosmed, to był producent chemii gospodarczej. A później udało mi się i dostałem się do firmy Johnson&Johnson, amerykańskiej korporacji rodzinnej. Tam przepracowałem 15 lat.

Z wykształcenia jest pan handlowcem?
Nie, budowlańcem. Skończyłem budowlankę w Bytomiu.

To dlaczego się pan nie zajął tym fachem? To taki intratny biznes teraz.
Teraz tak. Kiedyś - nie bardzo. Wiadomo, już nie mam tych wszystkich potrzebnych uprawnień. Muszę przyznać, że budowlanka nigdy nie była moim konikiem. Pracowałem w tym zawodzie zaraz po szkole przez dwa niecałe lata. W tamtych czasach był on niestety obarczony potężną ilością alkoholu.

Łatwo się było stoczyć?
Dokładnie. Pamiętam moją pierwszą pracę. Wysłał mnie na nią urząd pracy. Przeszedłem szkolenie i zawieziono mnie na budowę. Działo się to na terenie kopalni. Wchodzę na tą tak zwaną budę, gdzie była brygada, która tam pracowała. Wszyscy pijani w sztok. Ja w szoku. A przywiózł mnie majster, który takich ludzi od razu powinien wyrzucić z pracy. A on: "Przywiozłem wam młodego, dajcie mu narzędzia". I pojechał. Najstarszy brygadzista zapytał mnie, czy ja piję. Ja na to, że nie. „To weź sobie narzędzia i idź do pracy”.

Aha. Czyli jak nie pijesz, to pracujesz.
No i pracowałem tak przez dwa miesiące, zwolniłem się stamtąd. Potem trafiłem do prywatnej firmy, przepracowałem tam rok. Po roku się okazało, że obiecanej umowy o pracę nie ma. Nie płacili też na mnie składek, co się okazało, gdy się rozchorowałem i musiałem skorzystać z lekarza. Nie miałem ubezpieczenia. No a potem trafiłem już do handlu. Najpierw pracowałem w sklepach. Po drodze jeszcze wojsko się o mnie upomniało.

Zawsze miał pan smykałkę do handlu? W tym fachu trzeba mieć dobry kontakt z ludźmi, być do przodu, otwartym.
Zawsze.

Rozumiem, że w handlu się pan odnalazł.
Bo ja stary harcerz jestem. Harcerzem, jak się zaczyna być, to się już jest całe życie, nawet jak się nie chodzi w mundurze. Na mnie mundur byłby ciężko kupić (śmiech).

Pochodzi pan z Bytomia?
Jestem bytomianinem z krwi i kości. Pochodzę z osiedla Arki Bożka. Tam się urodziłem, tam mieszkałem z mamą. Dziadkowie mieszkali niedaleko. A ministrantem byłem w kościele św. Wojciecha na placu Klasztornym. Byłem harcerzem, harcówkę mieliśmy w elektroniku bytomskim.

Wszystko miał pan tutaj, w Bytomiu, na miejscu.
To był mikroświat. Średnia szkoła, potem budowlanka. Szedłem do szkoły na 8. Po szkole jechałem na basen na trening, potem jeszcze na mszę wieczorną. Wracałem o 21 do domu.

Całe pana życie się toczyło w Bytomiu.
I teraz w sumie też tak jest, choć mieszkamy od 18 lat w Piekarach Śląskich. Ale tam tylko śpię.

Czemu się pan przeprowadził do Piekar?
To już była sytuacja związana z wygodnym mieszkaniem. Pięknym mieszkaniem, które nam się udało kupić. Po ślubie z moją żoną mieszkaliśmy dalej na osiedlu Arki Bożka. Mieszkanie tylko malutkie, 40 metrów. Chcieliśmy coś większego. Finansowo było nas stać, ja pracowałem, miałem dobrą pracę. I trafiło się piękne mieszkanie w Piekarach Śląskich. Dosłownie weszliśmy tam i już mówię: kupujemy. Dwa lat później kupiliśmy działkę i zaczęliśmy się budować w Piekarach. Już tam mieszkamy 16 lat.

Ale sercem się pan czuje bytomianinem.
Tak, jak zdecydowaliśmy z żoną o założeniu działalności gospodarczej, to jedyna moja myśl była: Bytom i tylko Bytom.

Ma pan dwoje dzieci, prawda?
Tak, starszego syna Pawła i córkę Martynę. Paweł od początku nam pomaga, od otwarcia lodziarni.

Widać go czasami za barem u Was.
Teraz już rzadko, bo ma swoje projekty. Ale Martyna pracuje z nami od zeszłego roku. Dużo nam pomaga.

Prowadzi pan kawiarnię i lodziarnię z żoną. Macie jakiś podział obowiązków? Kto ogarnia dostawy, a kto faktury?
Ja się zajmuję lodami i prowadzeniem całej firmy, czyli zatrudnianiem ludzi, szkoleniem ludzi. Płatnościami, zamawianiem towaru, sprzedażą lodów w hurcie, bo taką też prowadzimy dla zewnętrznych firm – cukierni, restauracji.

A żona?
Jest odpowiedzialna za część cukierniczą, produkcję ciast, tortów. Od półtora roku swoją osobną pracownię, osobne miejsce do produkcji. Kiedyś byliśmy wszyscy tutaj, na zapleczu, ale to sprawdzało się tylko na samym początku. Wtedy produkcji – i lodów, i ciast – było stosunkowo niewiele. Ale gdy nasza działalność się rozrosła, okazało się, że nie dajemy rady tak funkcjonować. Gdy dziewczyny piekły, to ja nie mogłem robić lodów. I na odwrót. Wiedziałem, że muszę coś z tym zrobić, bo się zadepczemy. W tej chwili produkcja lodów praktycznie idzie non stop.

No właśnie, bo przecież „U Fiołków” to nie jest jedynie lodziarnia, ale i kawiarnia.
Na początku powstał koncept, że chcemy stworzyć kawiarenkę. Miejsce, gdzie będzie przyjaźnie, fajnie, dobrze.

Dobrze w jakim znaczeniu?
Dobrze, czyli przyjemnie, z dobrymi relacjami z klientami i dobrym produktem. Naszym mottem od pierwszego dnia było: Produkujemy tylko to, czym możemy nakarmić nasze dzieci.

Żadnych ustępstw?
Żadnych, absolutnie.

Co się stało, że rzucił pan pracę w korporacji i zdecydował na własny biznes?
Korporacja dwa lata przed tym wszystkim powiedziała pracownikom, że będą zmiany, redukcje. Zaszczepili tym we mnie pytanie, co mam teraz robić. Mam szukać pracy znowu jako handlowiec, może w innej korporacji, gdzie będę musiał budować swoją pozycję od zera? Czy już teraz zacząć budować coś od zera, ale swojego. Wpadł pomysł na stworzenie własnego biznesu.

Od początku to miała być gastronomia?
Nie. Postaram się opowiedzieć w skrócie. Była w Bytomiu cukiernia bardzo stara przy ul. Korfantego, przed Becekiem. Gdy Żeromskiego dochodzi do Korfantego. Tam jest liceum. Na boisku tego liceum stoi taki domeczek. Są schodki do góry do niego. To była cukiernia. W latach 60. prowadził ją pewien pan. Ja pewnego dnia wracam już z pracy do domu, wieczorem kupiłem pieczywo jak zwykle u Klimzy, i patrzę – a tam wisi baner „sprzedam lub wynajmę”. Od razu dzwonię. Umówiliśmy się z właścicielem na kolejny dzień. Ten pan opowiedział mi całą historię swojej firmy. Że na dole produkował cukiernicze rzeczy. U góry miał sprzedaż i produkcję lodów. Pokazał mi te maszyny do produkcji lodów, takie dziadki, bardzo stare dziadki. Gdzieś w głowie mi zaszczepił słowo „lody”.

Czyli to się pojawiło przez przypadek.
Zacząłem się tym interesować, szukać, jeździć. Wtedy nowożytnych lodziarni praktycznie nie było. Były tylko stare firmy. Szukałem, jeżdżąc sporo ze względu na swoją pracę. Miałem możliwości, bo jeździłem po Polsce prawie całej. Tak trafiłem do Wrocławia. Wtedy właśnie w Wrocławiu zaczęły powstawać lodziarnie nowoczesne, m.in. Polish Lody. Pamiętam, że pojechaliśmy tam w marcu z rodziną, z dzieciakami. Leje deszcz, a tam kolejka po te lody. To był dla nas fenomen. Marzec, deszcz pada, zimno, a tu kolejka za lodami stoi.

Wtedy pan poczuł, że to może być biznes?
Na początku szukałem pomysłu na to, z czego utrzymać rodzinę. Później zacząłem trafiać na ludzi, dla których lodziarstwo było pasją. W Katowicach na targach cukierniczych poznaliśmy ludzi z dwóch wielkich firm, którzy opowiedzieli mi o podstawach produkcji lodów. Pojechaliśmy do Krakowa, gdzie poznałem właściciela firmy Good Lod z Krakowa, dziś potężnej sieci, Dawida Szulca. On był wtedy technologiem w dużej firmie. On mi dał namiary na różnych ludzi, i trafiłem w końcu na Krzyśka Wieprzkowicza. To jest facet ze Skierniewic, który wraz z żoną prowadzi lodziarnię taką jak dziś nasza. Okazało, że oni również wyposażają lodziarnie w sprzęt. Zaprosili nas do siebie na pierwszą produkcję pozimową, bo oni wtedy jeszcze zamykali na zimę lodziarnię. Więc uczestniczyliśmy z żoną w całym cyklu produkcji lodów, obserwowaliśmy to cały dzień. Gdy Krzysztof zadzwonił do mnie po trzech dniach, to byłem przerażony – mówiłem do niego: Próbuję analizować w głowie, co wyście robili i dalej nie wiem o co chodzi. On na to: Spokojnie, Tomek, to tak tylko na początku wygląda. Jak wejdziesz, mówi do mnie, a widać, że wejdziesz, bo jesteś specyficzny facet, masz podejście, to sobie dasz radę.

Czyli ośmielił pana do lodów, tak?
W marcu żeśmy się spotkali i w tym samym roku, 8 sierpnia, otworzyliśmy naszą lodziarnio-kawiarnię.

O, to niedawno były urodziny. I to ósme.
Tak, w 2015 roku 8 sierpnia było otwarcie „U Fiołków”

To wyprzedziliście wielką modę na lody rzemieślnicze. Pierwsze w Katowicach takie lodziarnie zaczęły powstawać w 2016 roku.
Tak, o rok wyprzedziliśmy. Później przybyło tych lodziarni jak grzybów po deszczu. 2020 rok trochę przeczyścił rynek, bo niektórzy nie przetrwali pandemii, w tej chwili już praktycznie specjalnie nie przybywa graczy.

Czyli świetny timing pan miał.
W idealnym momencie. Udało się.

Jak te pańskie pierwsze przygody z produkcją lodów wyglądały? Popełnił pan jakieś błędy?
Nie, bo miałem gotowe receptury od Krzysztofa dzięki temu, że wyposażyliśmy firmę u niego. Pierwsze receptury były od niego, że tak powiem, w prezencie. Do dzisiaj ich czasami używamy, bo nie wszystko się pamięta, nie każdy smak się powtarza na tyle często, żeby pamiętać dokładnie co do grama, ile się tam pewnych surowców daje, owoców, cukru, bo mówię bardziej o owocowych lodach. W przypadku wszystkich mlecznych lodów to tylko przez pierwszy rok robiłem je na gotowej recepturze od Krzysztofa, a później to zmieniłem.

Czyli jednak doszedł pan do swoich własnych receptur?
Przestałem się bać bawić lodami. Dokładnie pamiętam, że pierwszym testerem moich własnych lodów był stały klient. Starszy pan, który przychodzi do nas 3-4 razy w tygodniu przez cały rok, nieważne czy jest minus 15, czy jest plus 40, jest zawsze. Jak go kiedyś nie było przez 2 miesiące, to się zmartwiłem. Pojawił się, mówił, że był w szpitalu, ale już wszystko OK. I właśnie on był świadkiem mojego entuzjazmu, gdy w listopadzie frezowałem lody postawione z nowej, mojej bazy, już na żółtkach, takiej pełnej. Pochwalił smak, więc wiedziałem, że jest dobrze.

Czyli wy chcieliście otworzyć od razu swój lokal jako kawiarnię z ciastem żony i z pana lodami. Rozumiem, że żona też rzuciła swoją pracę i...
Żona najpierw rzuciła pracę w administracji szpitala. Bo ja jeszcze swojej pracy nie rzuciłem wtedy.

Ciągnął pan pracę w korporacji i prowadzenie lodziarni naraz?
Nie było to łatwe dla mnie. Byłem rano w tej swojej pracy korporacyjnej, a później była praca tutaj. Często byłem gdzieś w Bielsku czy dalej od Bytomia. Pamiętam sytuację, jak byłem w Mazańcowicach u mojego dystrybutora, bo zajmowałem się dużymi klientami w Johnsonie. Rozmawiamy o interesach, a tu dzwoni Paweł, mój syn. „Tatuś!” – mówi zdenerwowany. Paweł, nie mogę, jestem u klienta – odpowiadam. „Ale my lodów już nie mamy, a jest wielka kolejka!”. Jak to nie mamy lodów? „No dwa smaki tylko zostały”. Baza była nastawiona, ale Paweł trochę się jeszcze bał produkcji, bo miał tylko 16 lat. To mówię: Już kończę, przyspieszam i jadę, ale poczekaj, poczekaj, bo jest u nas Karol przecież (Karol to był technolog). Na to Paweł: „Karol powiedział, że jak coś to on będzie robił lody, bo on zna tę maszynę”. Na to ja: Dobra, róbcie, ale ja zaraz wracam. Z Mazańcowic byłem w Bytomiu w 42 minuty. Dobrze, że w tych czasach jeszcze policyjnych grup speed nie było (śmiech).

I co? Udało im się te lody na szybko ukręcić?
Jak wpadłem padłem do firmy, to oni już kończyli produkcję, kolejka już się zmniejszyła. Więc łączenie pracy zwykłej z lodziarnią nie było łatwe. Ale chciałem mieć jeszcze „normalną” pracę, bo wiadomo, że w gastronomii pierwszy rok jest trudny. Dodatkowo zaczęliśmy późno, bo otworzyliśmy się w sierpniu. Dopiero po pierwszym pełnym roku naszej działalności, czyli 2016, można było stwierdzić na czym stoimy. Po pierwszym roku już wiedziałem, że jest OK. W pierwszym roku zrobiliśmy plan, który sobie zakładałem – ile obrotu musimy generować, aby spokojnie utrzymać firmę i siebie jako rodzinę. Jeszcze w 2017 roku pracowałem w korporacji, ale w 2018 dogadaliśmy się z szefem, że czas się rozstać.

Pan ukrywał fakt, że ma „na boku” jeszcze swój biznes?
Nie, ja się z tym nie kryłem. Zresztą od początku medialnie występowałem też jako twarz lodziarni. Rozstaliśmy się polubownie, z uśmiechem na ustach. Ja już wiedziałem, że zostawiam tamtą pracę na korzyść fenomenalnie działającej firmy. Jeszcze rozwijającej się, bo nasza firma w zasadzie do dziś dnia po 8 latach cały czas rozwija. Rok do roku jest progres.

W czym? W obrotach?
No pewnie, przecież w tym mierzymy biznes. Nikt nie pracuje tylko dla idei, sorry. Jednak na koniec dnia, na koncie się musi zgadzać.

Jest pan jednym z nielicznych przedstawicieli gastronomii, którzy są zadowoleni.
Ja – bardzo. Dużo pracy mam, ale kocham to co robię. Nie mam powodów do zmartwienia, do narzekania. Mam dobrą ekipę pracowników, w tym dziewczyny, które pracują u mnie już od 5 lat, inne 4 czy 3. Klienci też są, mimo tego, że mówi się, że Bytom to miasto cudów. My nie żyjemy z turystów, tylko z klientów stacjonarnych.

Z lokalsów.
Tak. Powiem pani, że serce mi rośnie, jak widzę w lokalu nowych klientów, rodziny z dziećmi, i zagaduję – jak to mam w zwyczaju, skąd przyjechali do nas. I coraz częściej słyszę, że właśnie się przeprowadzili do Bytomia. Ja myślę, że Bytom jest dobrym miejscem do życia. Jest tania tkanka miejska, łatwo dojechać do Gliwic, Katowic, Chorzowa, czy do Tarnowskich Gór. Bytom jest praktycznie w środku aglomeracji. Za chwilę uruchomią z powrotem pociągi w kierunku Katowic i tramwaje, jak skończą remont w Chorzowie.

Widzi pan, że mieszkańców przybywa?
Tak, i widać to też w naszej budce z lodami w Parku Kachla, bo to jest miejsce, gdzie młode rodziny często przebywają. To jest przyszłość i z tego się trzeba cieszyć. Z ich podatków pieniądze trafiają do miasta. Chciałbym, żeby wrócił ten czas, który ja jeszcze pamiętam, jak na Rynku w Bytomiu było pełno knajp, knajpa na knajpie. Ludzie tu przyjeżdżali nawet z ościennych miast, z Katowic, Chorzowa, Tarnowskich Gór, Piekar Śląskich. Tu były lokale, do których, jak się nie miało kontaktów i nie znało się chłopaków na bramce, nie było szans się dostać. A dziś czytam, że na miejscu Saturatora na Rynku powstaje kolejna Żabka. Jestem tym zdruzgotany. To jakiś debilizm.

Dlaczego zdecydował się pan otworzyć biznes właśnie w Bytomiu? Może gdzie indziej byłoby łatwiej?
Mój kolega Bartek, zresztą też bytomianin, przerażony pytał: "Ale dlaczego w Bytomiu? Taka duża inwestycja. Tu się to nie uda". Ja mu mówiłem: A gdzie mam otworzyć? Moje serce bije tutaj, znam tu każde podwórko, każdy kamień. I gdy robiliśmy wielką imprezę na 5-lecie lodziarni, to ten sam Bartek powiedział mi, że cieszy się, że się wtedy mylił i mnie wyściskał. On wiedział, że to jest trudne miasto. Że niektórzy wolą sobie kupić trzecie piwo niż gałkę lodów dziecku.

No właśnie. Jest stereotyp, że w Bytomiu jest dużo patologii.
Nie lubię tego słowa, ale trzeba przyznać, że w naszym mieście są problemy. Mieszkają tu też ludzie, którzy nie szanują wspólnego dobra. Ale miasto remontuje kamienice, może gdy wokół będzie ładnie, ci ludzie postarają się żyć inaczej albo się stąd wyniosą. Jednak jest w Bytomiu 30 lat zaniedbań, tego się nie da naprawić w kilka lat.

Rozumiem, że biznesowo się pan rozwija, ale po co panu te wszystkie społecznikowskie sprawy? Po co się pan tak angażuje w życie miasta, organizuje akcje, wywiesza plakaty i informuje o zbiórkach? Przez wiele lat pomagał pan na przykład Grażynie Wołowiec, Bytomskiej Smerfetce. Przecież mógłby pan się zajmować tylko biznesem, kręcić te lody i mieć spokój.
Nie wiem, nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Po prostu czuję, że tak trzeba.

Wewnętrzny głos panu mówi, że tak należy robić?
Tak, kocham swoją rodzinę, kocham swoje miasto, kocham to co robię i jeśli gdzieś tam, nieskromnie mówiąc, jestem już twarzą rozpoznawalną, jeśli dzięki temu mogę pomóc poprzez powiedzenie o czymś, pokazanie, powieszenie czegoś, to robię to, bo mnie to nic nie kosztuje.

Oprócz poświęconego czasu.
Tylko tyle i nic więcej. Czas to jest start, koniec i to, co pomiędzy tym. Mogę żyć smutno i wiele w życiu nie zrobić i umrzeć zapomniany, albo mogę zrobić po drodze bardzo fajne, duże rzeczy i jak dojdę do tego końca, to… Już wielu ludzi mi powiedziało ten komplement: "Panie Fiołek, pan jest człowiekiem takim, że jak pana już nie będzie, to ludzie będą dalej mówić o panu i wspominać przez dwa pokolenia". Ja będę to robił pewnie do końca swoich dni, bo nie mam już innego pomysłu na życie, a taki pomysł na życie, jaki mam teraz, jest dla mnie wspaniały. Do dzisiaj niektórzy wspominają lodziarnie sprzed 50 czy 30 lat, mam nadzieję, że za kilkadziesiąt lat będą tak wspominać naszą.

Pandemia mocno was przeorała?
Teraz się to odbudowuje, ale 2020 był najgorszym rokiem, 2021 jeszcze był słaby, dopiero w 2022 zaczęło się odbudowywać, a w tym roku już wróciliśmy do ruchu sprzed pandemii. Chociaż gdy jest gorsza pogoda, megaupał albo deszcz, to widać, że ludzie się ukrywają w domach, nie ma prawie nikogo na ulicach. Rano jest ruch, a potem dopiero po południu. Wracając do pandemii, to na początku lockdownu wymyśliliśmy lody na dowóz, i to był wielki hit. TVN nawet nakręcił reportaż o nas. Rano zbieraliśmy zamówienia, a po południu ja sam rozwoziłem lody po Bytomiu i okolicach. Pukałem do drzwi i mówiłem: Dzień dobry, tu pan Fiołek z lodami. Marketing osobisty zdziałał cuda. Ludzie chętnie zamawiali, skrzykiwali się w kilka rodzin, kilka domów. Jedni, jak to sami mówili, z "Miechowsi" zamówili na raz 7 kilogramów lodów. Dla mnie to była piękna rzecz, bo codziennie sprzedawałem w ten sposób wszystkie lody, jakie miałem wyprodukowane. Wkrótce doszły do tego też wypieki żony, bo ludzie pytali o ciasta. Rozwózki zaprzestaliśmy, jak w maju można było już serwować jedzenie w ogródkach. Brakowało czasu na to, zwłaszcza że po reportażu TVN-u ciągnęły do nas tłumy. Dziś mamy klientów, którzy przyjeżdżają do nas specjalnie z Zawiercia, Częstochowy, z Żor, Zabrza czy Gliwic.

Ale widać, że do pana ludzie przychodzą nie tylko na lody, ale też na kawę czy kawę z ciachem.
Bo ja mam bardzo dobrą kawę! Sam jestem kawoszem, piję przynajmniej kilka dziennie. Kawę sam importuję z Włoch z rodzinnej palarni. Oczywiście przed założeniem kawiarni nic nie wiedziałem o kawie, musiałem się dopiero wszystkiego uczyć. Teraz mielą dla nas 1,5 tony kawy rocznie, z roku na rok więcej. Dużo w tej materii dał nam ogródek na deptaku, gdzie teraz siedzimy. W środku lokalu miejsca nie jest za wiele, za to na zewnątrz w sezonie już jest gdzie usiąść. Ogródek mamy już piąty sezon, od kiedy on jest, sprzedaż kawy nam wystrzeliła w górę.

A ciacha jak się sprzedają?
Też dobrze, żona od zawsze uwielbiała piec ciasta, zresztą jest po szkole gastronomicznej. Ostatnio goście lubią tarty z owocami sezonowymi. Żona robi torty na zamówienie, ja robię torty lodowe.

Nie stroni pan od odważnych smaków lodów. Zawsze u Fiołka jest jakiś ciekawy smak, jak mohito dzisiaj, malinowe z rozmarynem, kokos z poziomką, lawendowe.
Bezalkoholowe oczywiście! (śmiech)

Albo widziałam też wytrawne lody, na przykład pomidorowo-paprykowe. Dużo pan sam wymyśla? Inspiruje się pan kimś?
W Polsce - nikim. Obserwuję może z trzy włoskie gelaterie, w których byłem osobiście. Bo we Włoszech nie wszystkie lodziarnie są dobre. W miejscu, które oferuje 140 smaków nie może być wszystko świeże, nie ma mowy.

Takich unikać?
Tak, i też lodów, które za bardzo, jak ja to mówię, się świecą, czyli mają intensywny kolor. Im bardziej kolorowo, tym bardziej z dala od nich.

No ale jak to, nie sprzedaje pan lodów smerfowych?
W życiu. Takiego koloru intensywnego nie da się uzyskać naturalnie. Przypomnę nasze motto: Produkujemy tylko to, czym możemy nakarmić nasze dzieci.

Sprzedają się panu te wymyślne smaki? Np. pomidorowo-paprykowe?
Tak. Ludzie są bardziej odważni. Ale muszę też podążać za trendami, mieć w ofercie lody wegańskie, bo klienci pytają o nie. Niekoniecznie dlatego, że są weganami, ale mają różne alergie, nietolerancje. Nie mogą jeść zwykłych lodów na śmietanie i mleku.

Kto wymyślił nazwę "U Fiołków"? Przecież Wy się nie nazywacie Fiołkowie, tylko Fiałkowscy. Teraz wszyscy nazywają pana panem Fiołkiem.
Mieliśmy rodzinne konsultacje w tej sprawie. Ja chciałem jakąś kontrowersyjną, czadową nazwę. Reszta - bardziej tradycyjną. Dzisiaj, z tej perspektywy, cieszę się, że nie przekonałem rodziny moimi wymysłami marketingowymi. Nasza nazwa nawiązuje do rodziny, jest sympatyczna. Nawet kiedyś, gdy na scenie odbieraliśmy jakąś nagrodę, to nas wywołali jako państwa Fiołków. Zresztą to miłe, że ludzie nas rozpoznają, to znaczy głównie mnie, nawet w Polsce, jak gdzieś jedziemy.

Pan jest bardzo charakterystyczny, i jest pan twarzą swojej firmy. Nic dziwnego, że pana poznają.
No, duży facet uśmiechnięty, szczęśliwy. Nie mam powodu, żeby być smutnym człowiekiem. Dzieci są zdrowe, mamy co zjeść, żyjemy w miarę dobrze. No to co, że pracuję 7 dni w tygodniu? Przyjdzie jesień, to będę odpoczywał.

Odczuwacie duży spadek liczby klientów jesienią i zimą?
Dziś jest trochę inaczej niż na początku, bo jednak zimy są coraz łagodniejsze. Doskonale pamiętam, jak przyszedł nasz pierwszy jesienny front, z 2 na 3 października 2015 roku. Mój przyjaciel Krzysztof ze Skierniewic, przygotowywał mnie na to. Mówił: "Tomek, pamiętaj, że jak przyjdzie jesień czy zima, to biznes przestanie się tak kręcić". Ja mu trochę nie wierzyłem, bo jednak Bytom jest dużym miastem. W niedzielę było 20 stopni i kolejka. W nocy przyszedł front i było 7 stopni oraz deszcz. To był dramat, obroty spadły na łeb na szyję. Dziś jest lepiej. Wydaje się, że nauczyliśmy ludzi, że lody można jeść cały rok. Zresztą pod względem zdrowia lepiej jest jeść lody gdy jest zimno, bo nie ma takiego szoku termicznego dla organizmu. Do mnie jesienią i zimą przychodzą rodziny z dziećmi, i to jest celowe działanie rodziców.

Pana ulubiony smak lodów?
Pistacja! Zdecydowanie!

Nice time lody katowice

Może Cię zainteresować:

Jak dwie nauczycielki rzuciły szkołę i założyły rzemieślniczą lodziarnię w Katowicach

Autor: Katarzyna Pachelska

05/01/2024

Zelter bytom iza arek

Może Cię zainteresować:

W mieście, "gdzie nic się nie da", oni stworzyli świetną knajpę. Iza i Arek, warszawsko-śląska para, twórcy Zeltra w Bytomiu

Autor: Katarzyna Pachelska

19/05/2023

Ohbentoya bytom 06

Może Cię zainteresować:

Rok japońskiego baru mlecznego w Bytomiu. Kota i Weronika serwują domowe jedzenie rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni

Autor: Katarzyna Pachelska

30/04/2023