Archidiecezja Katowicka
Kopuła katedry miała być wyższa

Pancernik nad Katowicami. Zapomniana tajemnica Archikatedry Chrystusa Króla

Sądzicie, że o Archikatedrze Chrystusa Króla w Katowicach wiecie wszystko? Bo słyszeliście o grobowcach biskupów, o kamieniu węgielnym, o tonach smalcu w fundamentach, o kamiennych ciosach mysłowickiej Wieży Bismarcka w schodach, o tajnych nazistowskich aktach ukrytych w schronie w fundamentach i Panteonie Górnośląskim?

Jest coś, czego nie znajdziecie w żadnym przewodniku po Katowicach. Owo coś, wręcz nie do wiary, znajduje się na samym dachu katedry. To wyjątkowe relikty hitlerowskiego pancernika.

To była jedna z najpotężniejszych i najbardziej śmiercionośnych broni w arsenale III Rzeszy. Kriegsmarine miała tylko cztery pancerniki z prawdziwego zdarzenia – budzące grozę wśród jej przeciwników „Bismarck” i „Tirpitz” oraz groźną parę ich poprzedników, nie tak wielkich, lecz także przecież potężnych.

Stalowe bestie

Pancerniki „Scharnhorst” i „Gneisenau”, bo o nich mowa, stanowiły szybkie, pływające baterie najcięższej artylerii (bo czymże innym są przecież pancerniki). Ich dalekonośne armaty kalibru 280 mm, których każdy posiadał po 9, zapewniały im większą siłę ognia niźli niejedna armia, a uzupełniały je artyleria średnia i przeciwlotnicza, które same tylko przewyższały ciężarem wystrzeliwanych pocisków zsumowaną artylerię całej przedwojennej Polskiej Marynarki Wojennej. Pancerne bliźniaki ze swoimi ponad 31 węzłami prędkości były też bardziej mobilne, niż jakakolwiek dywizja zmechanizowana tamtych czasów. Słowem – przerażająca broń.

Po wybuchu II wojny światowej „Scharnhorst” i „Gneisenau” należą do najaktywniejszych okrętów niemieckich. W 1940 roku uczestniczą w kampanii norweskiej, zatapiając m.in. brytyjski lotniskowiec „Glorious” – ciężki pocisk „Scharnhorsta” trafia go z fantastycznego dystansu 24 kilometrów. Spod brzegów Norwegii bliźniaki wracają do Niemiec poharatane, każdy z nich dostaje po trafieniu brytyjską torpedą – lecz zwycięskie. W roku 1941 czeka je najtrudniejsza wyprawa – korsarski rejs na Atlantyk, który przyniesie im ich największy sukces w postaci zatopienia bądź wzięcia do niewoli 22 statków handlowych (z których większość padła łupem „Gneisenaua”).

W 1942 roku ponownie jest głośno o pancernych bliźniakach, gdy cały świat mówi o ich przedarciu się z okupowanej Francji do Niemiec przez pilnie strzeżony kanał La Manche, pod samym nosem Brytyjczyków. Jednak niedługo później wojenne szczęście „Gneisenaua” ulega wyczerpaniu. W niemieckim porcie trafia go ciężka bomba RAF-u, wywołując wybuch amunicji i gwałtowny pożar, który pustoszy dziób okrętu. Dla borykającej się z brakiem siły roboczej i surowców III Rzeszy zadaniem ponad siły jest przywrócenie do bojowej sprawności okaleczonego olbrzyma. Nigdy już tego nie zrobi. Osamotniony „Scharnhorst” ponownie zostaje wysłany na północne morza i już stamtąd nie wróci, tonąc w nierównej walce z przeważającymi siłami brytyjskiej floty wraz z niemal całą załogą (co sprawia, że ostatecznie to nie on okazuje się tym szczęśliwszym z bliźniaków). Dowództwo Kriegsmarine decyduje się przerzucić jego ciężko rannego pobratymca do Gdyni.

W 1945 roku, przed zdobyciem miasta przez Armię Czerwoną, Niemcy sami zatapiają „Gneisenaua” w poprzek głównego wejścia do portu, by je w ten sposób zablokować. „Gneisenau” dostaje się w ręce radzieckie. Rosjanie wydobywają i zagarniają niejeden z wraków na dnie gdyńskiego portu. (jak np. słynny „Schleswig-Holstein”), ale „Gneisenau” okazuje się zbyt twardym orzechem do zgryzienia dla specjalistów Floty Bałtyckiej, których próby podniesienia pancernika z dna doprowadzają jedynie do zwiększenia i tak rozległych uszkodzeń kadłuba. Ostatecznie wydobycie „Gneisenaua” oraz cała chwała wynikająca z tego wysokiej klasy osiągnięcia przypada w udziale polskim nurkom, ratownikom, marynarzom i robotnikom. W 1951 roku gigantyczne cielsko stalowego olbrzyma zostaje podniesione z dna gdyńskiego portu, co zostaje uznane za największe w historii dokonanie polskiego ratownictwa morskiego. Dalszy los „Gneisenaua” jest oczywisty: pójdzie na złom.

Wydatna pomoc Państwa Ludowego

Tymczasem nad odległymi Katowicami (od 1953 r. – Stalinogrodem) zaczyna wyrastać inny kolos: katedra Chrystusa Króla. Ogromna budowa (katedra ma być największą w Polsce) startuje jeszcze w roku 1927, ale przez lata się ślimaczy: bo kryzys, bo wojna, bo naziści, bo komuniści... Ironia losu sprawia, że inwestycja rusza z kopyta po wygnaniu z Katowic biskupów Adamskiego, Bednorza i Bieńka w 1952 roku.

Narzuceni przez władze komunistyczne administratorzy diecezji katowickiej, ks. Filip Bednorz i zwłaszcza ks. Jan Piskorz, siłą rzeczy dobrze z tymi władzami żyją. Szczególnie temu drugiemu, który obejmuje rządy w kurii katowickiej (czy też raczej stalinogrodzkiej, jakkolwiek groteskowo by to nie brzmiało) po tragicznej śmierci Bednorza w wyniku wypadku samochodowego, sprawnie przychodzi pozyskiwanie od państwa materiałów budowlanych i załatwianie różnego rodzaju formalności.

Nawiasem mówiąc, jak wcześniej jego poprzednik, także i on jest współpracownikiem UB. Obrotny ks. Piskorz nie kryje swej wdzięczności wobec komunistów: „Podkreślić tu należy, ze wzmożone tempo budowy zawdzięcza się w dużej mierze władzom Państwa Ludowego, które przez uwzględnienie budowy katedry w państwowych planach inwestycyjnych, umożliwiają terminową dostawę materiałów budowlanych” – mówi w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego” z 31 października 1954 r. „Zasadniczą przyczyną szybkiego postępu prac jest wydatna pomoc, udzielana nam przez Państwo” – podkreśla Jego Ekscelencja Rządca Diecezji Stalinogrodzkiej (jak się tytułuje, bo formalnie rzecz biorąc biskupem nie jest) na łamach „Gościa Niedzielnego” przy innej okazji (12 grudnia 1954) – „Budowa katedry śląskiej objęta została Państwowym Planem Inwestycyjnym. Dzięki temu otrzymujemy przydziały reglamentowanych materiałów budowlanych, w pierwszym rzędzie cementu, stali i drewna. Przydziały te umożliwiają nam nieprzerwane prowadzenie robót. Państwowe zakłady produkują dla nas prefabrykaty, w państwowych kamieniołomach zaopatrujemy się w marmury i granity. Bez tej efektywnej, wielostronnej pomocy Państwa tak ogromna budowa napotkałaby na trudności nie do przezwyciężenia” – dodaje ks. Piskorz.

Kopuła nie harmonizowała

Jednak nic darmo na tym świecie! Najbardziej bodaj widocznym kompromisem, jaki katowicka władza duchowna zawiera z komunistami, by nie stracić ich poparcia dla swej flagowej inwestycji, jest zredukowanie wysokości katedry. W oryginalnych planach jej kopuła miała wznosić się na imponującym, liczącym kilkadziesiąt metrów cokole. Ale to przecież nie może tak być, by nad ludowymi Katowicami, czy tym bardziej Stalinogrodem, aż tak dominowała monumentalna, katolicka świątynia.

Robiąc dobrą minę do złej gry i pod oficjalnym płaszczykiem argumentów, że „kopuła w swej pierwotnej postaci nie harmonizowała z frontonem katedry, utrzymanym w tonie klasycznym, czy też neoklasycznym” („Gość Niedzielny” z 27 lutego 1955) i że „należy zachować w katedrze stalinogrodzkiej właściwe proporcje” (tamże), „powierzono autorowi pierwotnego projektu przestudiowanie tych uwag i dokonanie zmian. Inż. Gawlik uznał uwagi te za słuszne i dokonał pewnej przeróbki, w wyniku której całość katedry upodobniła się bardzo do bazyliki św. Piotra w Rzymie. Struktura zewnętrzna kopuły pozostała taka sama, jak poprzednio. Przez zmniejszenie owego – jak to nazwaliśmy – cokołu kopuła nie tylko będzie lepiej harmonizowała z całością budowli, lecz dostarczy więcej światła wnętrzu katedralnemu, co przecież jest jednym z głównych zadań kopuły” (dalej GN). I wszystko jasne. A że obniżona kopuła nie będzie aż tak górować nad miastem… cóż, czysty przypadek, nieprawdaż?

Tyle tylko, że do czasu zmiany projektu kopuły katedrę budowano tak, by tę ogromną kopułę postawić. Niezbędne były specjalne przygotowania już na etapie wcześniejszych prac. Na dachu świątyni miał stanąć wielki dźwig, zdolny do podniesienia na wysokość kilkudziesięciu metrów elementów kopuły. Dach ten podlegałby w związku z tym dodatkowym obciążeniom, na które musiał uprzednio zostać przygotowany. Dźwig miał więc stanąć na specjalnych, stalowych płytach o ogromnej wytrzymałości. Cechowała ona tylko jedne płyty dostępne wówczas w Polsce. I można je było sprowadzić z tylko jednego miejsca. Z Gdyni.

Z Gdyni do Katowic

Wydobyty na powierzchnię „Gneisenau” staje się przedmiotem zakrojonego na gigantyczną skalę odzysku. Od dawna nie ma już na nim wielkich wież pancernych z działami – te zdjęli jeszcze Niemcy, by wzmocnić nimi swą obronę wybrzeży okupowanej Norwegii. Ale okręt, który stanowił swego rodzaju pływające miasto, wciąż jest przebogatym źródłem urządzeń, przyrządów i rozmaitych materiałów, cennych dla zniszczonej i ograbionej Polski. Powojenny demontaż „Gneisenaua” na dobrą sprawę zaczyna się już przed jego podniesieniem z dna, kiedy (prawdopodobnie jeszcze za sprawą Rosjan) znikają z niego śruby okrętowe, a ponoć nawet fortepiany z oficerskich kabin (które chyba szabrują miejscowi).

Następnie z „Gneisenaua” demontuje się m.in. łańcuch kotwiczny, generatory elektryczne, turbiny, łodzie, kotwice, reflektory, szafy, lampy, rury czy drogie drewno tekowe pokrywające pokład. Rozbiórka kadłuba i nadbudówek owocuje m.in. pozyskaniem setek kilometrów kabli elektrycznych i kilkuset ton metali kolorowych. Ale przede wszystkim całymi tysiącami wysokogatunkowej stali, w znacznej części w formie chroniących kadłub olbrzyma pancernych płyt. „Rozwiezione zostały po całej Polsce, przede wszystkim do hut” – pisze Karina Kowalska w książce „Nurkowie z wraku »Gneisenau«”. Nie wszystkie z tych płyt ulegają przetopieniu. Część zostaje pocięta, znajdując wtórne zastosowanie m.in. w trakcie badań geologicznych gruntu, na którym miał stanąć Pałac Kultury i Nauki w Warszawie.

Płyty z Gdyni trafiają także do Katowic. Mały ministrant Henio z ulicy Plebiscytowej słyszy od swojego ojca, pracownika huty „Baildon”, że właśnie cięto tam „Gneisenau”. Zaś o parę kroków od jego domu wkrótce przyjeżdżają na budowę katedry ciężkie, stalowe płyty, o których mówi się, iż pochodzą z niemieckiego pancernika. Po dostarczeniu na plac budowy zostają umieszczone na dachu świątyni, jako podstawy pod wielki dźwig, mający być wykorzystany przy montażu gigantycznej kopuły. Zbieżność zapewne nieprzypadkowa. Najprawdopodobniej to płyty z „Gneisenaua”.

Niespodzianka nad Panteonem

Prawdopodobnie nigdy nie będzie kopuły katowickiej katedry w kształcie, który zaprojektował jeszcze przed wojną Zygmunt Gawlik ze swoimi współpracownikami. Wprawdzie jakiś czas temu narodził się pomysł, by kopułę przebudować według pierwotnego projektu, jednak kosztowałoby to fortunę i naprawdę można rozsądniej wydać te pieniądze. Pancerne płyty okazały się ostatecznie niepotrzebne. Ale nadal są tam, wysoko nad Katowicami, na dachu Archikatedry Chrystusa Króla, gdzie je umieszczono w latach 50. XX wieku. I tam już pozostaną.

Chcecie zobaczyć relikty jednego z największych okrętów Adolfa Hitlera? Żaden problem. Na dach katedry nie jest łatwo się dostać, ale płyty z „Gneisenaua” widać nieźle chociażby na zdjęciach z drona czy na Google Earth – niecodzienną i wręcz paradoksalną pamiątkę historii Polski, Niemiec i Śląska, która teraz niespodziewanie górować będzie nad Górnośląskim Panteonem.