W nocy z niedzieli na poniedziałek czasu polskiego 10/11 marca 2024 r. rozdano Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Dwa Oscary (za najlepszy dźwięk oraz film zagraniczny) otrzymała produkcja brytyjsko-polska "Strefa interesów" w reżyserii Jonathana Glazera. Obraz pokazuje domową idyllę rodziny komendanta obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, mieszkającej w domu tuż przy płocie obozu.
Więcej: Dwa Oscary zdobył film "Strefa interesów", nakręcony m.in. za pieniądze Śląskiego Funduszu Filmowego
Rozmowa z Patrykiem Tomiczkiem, dyrektorem Instytucji Filmowej Silesia Film w latach 2016-2019, właścicielem firmy Reset, zajmującej się popularyzacją klasyki filmowej
Film „Strefa interesów”, do którego województwo śląskie, za pośrednictwem Śląskiego Funduszu Filmowego, dołożyło 400 tys. zł, dostał dwa Oscary. Chyba możemy się cieszyć? Instytucja Filmowa Silesia Film chwali się słusznie tym faktem, w końcu jest koproducentem tego obrazu.
Jeśli śląska instytucja włączyła się jako koproducent w realizację filmu, który odniósł sukces na gali oscarowej, to myślę, że dla tej instytucji to na pewno jest sukces.
Dla instytucji. A dla nas, mieszkańców Śląska? W końcu to z naszych pieniędzy sfinansowano film, z pieniędzy z budżetu marszałkowskiego.
Szczerze przyznaję, że gdy byłem dyrektorem Silesia Film, miałem wahania związane z celowością i sensem inwestowania w produkcję filmową. Sam siebie pytałem, czy to rzeczywiście przynosi korzyści dla regionu. Rozmawiałem na ten temat ze św. pamięci Łucją Ginko, długoletnią dyrektorką Wydziału Kultury Urzędu Marszałkowskiego i dzieliłem się z nią tymi wątpliwościami. Pamiętam Jej odpowiedź: “Pieniądze przeznaczone przez nas na produkcję filmową muszą wrócić do regionu”. Jedną z widocznych dla mieszkańca form zwrotu był np. udział twórców w pokazach przedpremierowych czy premierach. To była jedna z takich korzyści.
Ok, teraz też Silesia Film organizuje pokazy przedpremierowe finansowanych przez ŚFF filmów czy „śląskie” premiery. Ale 400 tys. zł, jeśli posłużymy się kwotą wydaną na „Strefę interesów”, to sporo jak na tylko organizację przyjazdu gwiazd czy realizatorów na premierę do Kosmosu albo Światowida.
W regulaminie Śląskiego Funduszu Filmowego był, i podejrzewam, że wciąż jest zawarty punkt, że jeśli producenci filmu wraz z ekipą zdjęciową pojawiają się w regionie, to kwota, na jaką dofinansowano film musi zostać w regionie, np. w formie opłat za usługi realizowane na planie filmowym, chociażby gastronomiczne.
„Strefa interesów” była kręcona w Katowicach – w westybulu Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego i w siedzibie Śląskich Sejfów przy ul. Mickiewicza. To było kilka dni zdjęciowych, więc może się zwróciło. 400 tys. zł to jest dużo czy mało jak na taką europejską, ambitną produkcję?
Bardzo mało. Ale skoro producenci aplikują o te środki, to znaczy, że uznają, że są warte wysiłku.
„Strefa interesów” zarobiła na świecie na razie 24 miliony dolarów. Wyświetlano ją w Europie, w USA. Jak na „trudny” film o trudnych sprawach, chyba dobrze jej się wiedzie. Teraz te dwa Oscary, pewnie więcej widzów będzie chciało iść do kina. Ale mam wątpliwość, czy będą wiedzieć, że to piękne wnętrze gmachu to urząd w Katowicach, w Polsce? My w naszej bańce cieszymy się z tego, że jest pokazane na ekranie, ale przeciętny widz w USA, Niemczech czy w Szwecji nie ma pojęcia, co ogląda. Nasze lokacje udają coś innego.
Gdy mówiłem o moich wątpliwościach, to miałem też to na myśli. Ideą, która przyświecała w momencie tworzenia Śląskiego Funduszu Filmowego było to, żeby powstawały filmy związane z regionem i żeby to było czytelne dla każdego. Natomiast wiem, że takie projekty nie powstają.
Dlaczego nie powstają? Nie ma pomysłów? Nie jesteśmy tak atrakcyjni, żeby w naszych realiach umieścić jakąś fabułę, serial?
Nie, przecież nasz region jest różnorodny, niejednoznaczny. Myślę, że ma duże walory filmowe.
A jeden z najnowszych filmów, jaki nakręcono w realiach śląskich, „Jedna dusza” z 2023 roku opowiada o Alojzie - górniku pijaku, który leje żonę. Choć Alojza (swoją drogą co za stereotypowe imię) gra Dawid Ogrodnik, a żonę Małgorzata Gorol, ma bardzo średnie oceny i przemknął przez kina praktycznie niezauważony. Taki Śląsk chcemy oglądać? Jak z filmów dokumentalnych z lat 90.?
Podobnie skandalizującym filmem, w moim odczuciu, był „Benek” Roberta Glińskiego, prezentujący myślenie o Śląsku sprzed 30 lat. Śląsk jest w nim miejscem nieciekawym do życia, w którym jesteśmy bardzo daleko za osiągnięciami współczesności. Na pewno nie o to chodzi, żeby takie filmy, które szkodzą naszemu regionowi, powstawały. I tu pojawia się ta ważna rola Silesia Film i Śląskiego Funduszu Filmowego – zachęcanie twórców, by zainteresowali się naszym regionem i dostrzegli jego wyjątkowość. Ale to długa droga. Efektów nie zobaczylibyśmy za rok, może nawet za pięć lat. Przywołam przykłady z innych miejsc.
Słucham.
Znakomity serial „Kruk” na przykład był kręcony na Podlasiu i zwracał poprzez sposób prezentacji uwagę widza na ten charakterystyczny kawałek Polski. Innym przykładem promocji miejsca może być choćby film “Sługi boże” sprzed kilku lat. Film nie miał żadnych walorów artystycznych, ale był przyciągającą i niepozostawiającą wątpliwości wizytówką Wrocławia. I z tego powodu zapamiętałem tą produkcję.
Podobnie zadziałał serial „Wataha”, kręcony w Bieszczadach. Od początku wiadomo, że to nie Góry Stołowe albo Beskid Niski. Naprawdę nie ma ani jednego filmu ostatnich lat kręconego na Górnym Śląsku, który byłby przykładem dobrego filmowego city placementu?
Jest. To nowa „Akademia pana Kleksa”. Tam co prawda jest krótka scena z Katowic, ale nie pozostawia się widzowi żadnych wątpliwości, że miejscem akcji jest stolica województwa śląskiego. W tym krótkim fragmencie widzimy reprezentatywne instytucje a samo miasto jest w nim nowoczesne i atrakcyjne. Oczywiście Miasto Katowice musiało wesprzeć finansowo produkcję filmu, ale, myślę, że otrzymało dokładnie to czego oczekiwało - znakomitą promocję. Jeżeli ktoś myśli o Śląsku jako o miejscu, w którym jest brudno, szaro, a z kominów wydobywa się dym, to poprzez nawet taki krótki wycinek przekonuje się, że to stereotypowe wyobrażenie nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. Takie właśnie działania związane z udziałem w produkcji filmowej zdecydowanie służą przełamaniu negatywnych stereotypów.
Może Śląski Fundusz Filmowy wybiera po prostu dobrze rokujące filmy. Może nie zgłaszają się do niego filmowcy ze świetnymi śląskimi historiami?
Na brak dofinansowania może wpływać dyskusyjna jakość „śląskich” filmów. Pamiętam takie projekty, z którymi się też mierzyłem w Silesia Film a także później, które miały wprawdzie ambicje opowiedzenia o naszym regionie, ale ryzyko, że nie zrobią tego dobrze było bardzo wysokie.
Pan sam, zasiadając w komisji Śląskiego Funduszu Filmowego, zdecydował o dofinansowaniu filmu Agnieszki Holland „Obywatel Jones”. Katowice też w nim zagrały, ale nie siebie.
Udział w tego typu projektach na pewno zwracał uwagę tzw. branży i z pewnością był sprawą prestiżową. Wymogi regulaminowe na pewno były spełnione. Jednak czy rzeczywiście wybór takich projektów przynosi poza zwrotem dofinansowanych kwot w postaci zakupu usług itd. przez producentów korzyści mieszkańcom regionu? Tu dziś mam wątpliwości.
To może zamiast dzielić te kilkaset tysięcy złotych rocznie pomiędzy kilka produkcji, jednym dając 400 tys. zł, innym po 50 tys., trzeba przeznaczyć całą kwotę na jeden film, właśnie zrealizowany w regionalnych realiach?
Czyli na przykład zrobić zamówienie na film?
Może niekoniecznie film „na zamówienie”, bo to się źle kojarzy, ale produkcję na kształt „Duchów z Inisherin”. To w sumie uniwersalna historia, ale dzieje się akurat na tej konkretnej irlandzkiej wyspie i wszyscy wiedzą, że to Irlandia.
O, dobrze, że pani wspomniała o tym filmie, bo po obejrzeniu go zaraz zapragnąłem sprawdzić, czy są tam dobre tereny do jazdy na rowerze. Tak mi się spodobała ta wyspa. Niestety okazało się, że jest tak mała, że nie ma nawet sensu jechać tam z rowerem.
No właśnie. Czyli city placement, a w tym wypadku, raczej village placement, zadziałało na pana.
Tak, jako widz zwróciłem uwagę na miejsce akcji, na tę wyspę, która wydała mi się niezwykle atrakcyjna. Byłoby wspaniale, gdyby na Śląsku powstały produkcje, które tak zwracają uwagę na miejsce, w którym rozgrywa się ich akcja, tak jak to jest w „Duchach Inisherin” albo „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” (zrealizowane w belgijskiej Brugii). Zresztą za tymi dwoma filmami stoi ten sam reżyser.
To może trzeba tę ekipę zaprosić do Katowic? Taki Colin Farrell, który zagrał w obu wymienionych filmach, świetny w akcenty, mówiący po śląsku… No ale tu już chyba popuściliśmy za bardzo wodze fantazji.
Myślę, że powinno się wrócić do pierwotnej idei, która leżała u założenia Śląskiego Funduszu Filmowego. Widz powinien mieć jasny i czytelny komunikat, niezależnie od tego czy ogląda film w chwili premiery czy 10 lat później, w jakich realiach, miejscach dzieje się akcja. Śląski Fundusz Filmowy dofinansowuje różne produkcje, o wysokich walorach artystycznych. Takie filmy mają dłuższe życie, są oglądane czasami po kilkunastu czy kilkudziesięciu latach od premiery. Ale wracając do pytania o filmy „na zamówienie”...
Tak?
To to jest grząski temat. Takie filmy zwykle nie wychodzą. Kilka lat temu Poznań dofinansował film “Hiszpanka” o powstaniu wielkopolskim. Mimo uznanego reżysera, o wyjątkowej wrażliwości artystycznej i dużego budżetu film nie przyciągnął widzów do kin i był spektakularną klapą. Nie wierzę, więc w tego rodzaju filmy na zamówienie. Lepiej, jeżeli sam artysta widzi potencjał w danym temacie i miejscu. To jest jednak długa praca, żeby takie projekty powstały.
Mamy przecież śląskich reżyserów, którzy wyemigrowali do Warszawy.
Tak, nawet Maciej Pieprzyca nakręcił film w śląskich realiach „Jestem mordercą”, dofinansowany przez Śląski Fundusz Filmowy. „Strzępy” Beaty Dzianowicz (od 22 marca na Netfliksie - przyp. red.) wprawdzie nie są filmem o naszym regionie i podejmują zupełnie inny temat, to dla śląskiego widza pokazane w nim lokacje z pewnością wyglądają znajomo. Ale nie mamy takiego sztandarowego projektu i dlatego wciąż się powołujemy na filmy Kutza sprzed kilkudziesięciu lat.
Może Cię zainteresować:
Roman Balczarek: "Diuna", czyli historia o kolonializmie i fedrowaniu. Nie węgla, a przyprawy
Może Cię zainteresować: