Troplowitz oskar i jego krem nivea

Piotra Fuglewicza osobisty Panteon Górnośląski. Książka „Cokoły przechodnie” to też jego matura ze Śląska

Piotr Fuglewicz, autor (wspólnie z Barbarą Zygmańską) dwóch spacerowników po Katowicach, napisał książkę „Cokoły przechodnie”. Ten informatyk z wykształcenia, który w tej dziedzinie odniósł wielki sukces (był m.in. dyrektorem w Microsofcie i najmłodszym prezesem Polskiego Towarzystwa Informatycznego) odnalazł w sobie pasję do historii Śląska i Katowic. Na emeryturze nie siedzi w kapciach przed telewizorem, tylko oprowadza wycieczki, opracowuje hasła w Wikipedii i pisze książki. Jego „Cokoły przechodnie”, wydane przez katowicką oficynę Sonia Draga, to historie ludzi pogranicza. Fuglewicz przedstawia w niej życiorysy ciekawych acz w większości szerzej nieznanych postaci z dziejów Śląska.

Rozmowa z Piotrem Fuglewiczem

„Cokoły przechodnie”, których nazwa wzięła się od postaci to stawianych na pomnikach, to z nich zrzucanych, to pańska pierwsza samodzielnie napisana książka dotycząca historii Śląska?
Tak. Moja książka jest w pewnym sensie o mnie i moim dorastaniu do Śląska. Pół z niej jest o mnie, o moich znajomych, o moich wydarzeniach. U Józefa Lacha kupowałem książki, Harold Webb mnie uczył angielskiego, z Jankiem Lewandowskim byliśmy przyjaciółmi. To też moje docieranie do Śląska, bo życie zawodowe spędziłem poza Śląskiem. Byłem bardzo aktywnym inżynierem informatykiem, wysoko postawionym. Zjeździłem całą północną półkulę. Śląsk był miejscem do spania.

To jak zaczęła się ta pana śląska pobudka?
Jakieś 10-15 lat temu zacząłem czytać książki o Śląsku. Później Grzegorz Grzegorek, z którym razem z Jankiem Lewandowskim prowadziliśmy kiedyś klub dyskusyjny Kino-oko, dał mi do korekty pierwszy tom swoich „Ulic i placów Katowic”. Okazało się, że dość sporo wiem, poprawiłem tam parę rzeczy. Gdy robiliśmy z Grześkiem spacery, to on opowiadał o budynkach, a ja o ludziach. Równocześnie byłem wikipedystą, przez 10 lat pisałem do Wikipedii hasła o ludziach.

Uzupełnialiście się?
Tak. Zacząłem oprowadzać, chodzić na różne spacery. Później z tych haseł, a to ciekawe życiorysy, zrobiło mi się parę tekstów do „Czasypisma”, bardzo dobrego wydawnictwa IPN-u katowickiego. Jak się zaczął COVID, to nie miałem co robić. Bałem się wychodzić z domu, bo dopiero co zaleczyłem białaczkę. Dopisałem więc do tych tekstów z „Czasypisma” jeszcze 17 innych i zrobiła się książka.

Opisuje pan w niej jednak ludzi, a nie miejsca.
Pomyślałem, że fajnie by było pokazać historię Śląska przez pryzmat ludzi, który tu żyli. Dwa pierwsze rozdziały są o tym, skąd się to wszystko wzięło. Tu akurat występują ludzie dobrze znani i dobrze opisani. Potem idą ci ciekawi (śmiech). Jak to zacząłem pisać, to nagle się okazało, że są różne powiązania między tymi rozdziałami. Jak teraz pani to czyta, to może pomyśleć, że miałem taki zamysł, by coś w ten sposób opowiedzieć. Bo ja wyraźnie opowiadam, pokazuję mój stosunek do Śląska. Ale to wyszło dopiero w trakcie pisania. Książka wygląda jak wymyślona w ten sposób, a naprawdę taka nie była. Była zbiorem pojedynczych esejów, które potem zaczęły się zrastać. To jest podsumowanie kawałka mojego życia.

Dla mnie pana książka była trudna w czytaniu, bo jest naszpikowana detalami, informacjami, datami, nazwiskami, miejscami. Trzeba się bardzo skupić, by nic nie umknęło.
To był świadomy zamysł. Natkałem tych faktów, fakcików, nazwisk i powiązań między innymi po to, by pokazać, że kłębiła się tu społeczność. Że oni nie żyli w próżni, np. Susanna Renzetti i Franz Bernheim. Mam świadomość, że to może być trudna lektura pod względem dużej liczby szczegółów. Już i tak odrobinę je przyciąłem, ale przyznaję bez bicia – szkoda mi tych informacji. Mam niezwykle dobrą pamięć do duperelek. Na egzaminach zawsze zabijałem egzaminujących wiedzą o szczegółach poziomu 7. Z bardzo wielu książek pamiętam małe fakty. Jak ktoś o podobnym podejściu do rzeczy przeczyta moją książkę, to wchłonie sporą liczbę faktów z historii Śląska.

Piotr Fuglewicz
Piotr Fuglewicz

Jednak nie prowadzi pan w niej czytelnika od początku nowożytnych dziejów Śląska do końca.
Moja książka nie jest linearną historią Śląska, ale nie ma tam dziur. Wszystkie ważne okresy, epoki, są pokryte informacjami. Z drugiej strony są symetrie, które też się zrobiły same. Np. Kochmann był ostatnim Żydem wywiezionym z Chorzowa przez Niemców, a Matter był ostatnim Niemcem wywiezionym przez Polaków z Bielska. Tam nie ma dobrych Polaków, dobrych Niemców czy dobrych Żydów. Wszyscy mają swoje za uszami. Prawdopodobnie spotkam się z zarzutem, że jestem antysemitą, germańcem i kimś tam jeszcze. A ja po prostu pisałem, co wiedziałem. Będę się cieszył z takich zarzutów, bo dla mnie książka jest rozmową. Nie napisałem jej, żeby sobie ją w ramki oprawić, ale czekam na reakcje.

Czytając tę książkę można odnieść wrażenie, że to jest pański prywatny, osobisty Panteon Górnośląski. Znacznej większości postaci, które pan tu opisuje nie ma w Panteonie. I ich brakuje.
Tak, zgodziłbym się z tym porównaniem. Zwłaszcza, że wśród moich bohaterów jest wiele osób, które były ważne dla Śląska, którymi można, a nawet trzeba, się chwalić. Np. taki Oskar Troplowitz od kremu Nivea, który zrobił karierę na całym świecie. Czy Robert Oszek, dzielny człowiek, ale też bandyta trochę, bo w latach 20. wszyscy tacy byli, zasłużony dla polskości. Doktor Wilhelm Wagner – wybitny facet, którego postać zaczęto odkrywać dopiero parę lat temu. Z każdej z tych historii można by zrobić film, tak są ciekawe.

Książka Piotra Fuglewicza "Cokoły przechodnie. Życiorysy z pogranicza" ukazała się nakładem wydawnictwa Sonia Draga.

„Cokołów…” nie można traktować jako podręcznika do historii?
Raczej nie (śmiech). Mnie nie bardzo zależy na popularyzacji czy balansie. Zresztą recenzent mojej książki, prof. Kaczmarek pisze, że wyrażam w niej swoje sympatie. Grażyńskiego nie cierpię, czemu daję wyraz.

Korfantego pan lubi?
Rozumiem go. Nie wiem, czy lubię, ponieważ uważam, że jego przegrana była po trosze z jego własnej winy. Dużo przegadałem z Jankiem Lewandowskim na temat Korfantego. On Korfantego szanował i ja się tego podejścia od niego nauczyłem. Dla mnie Korfanty był facetem, który sam na siebie potrafił sprowadzać nieszczęścia. Jest w tej chwili grupa krzykliwych regionalistów, którzy go nazywają bandytą. Zdecydowanie nim nie był. Był facetem, który miał swoją wizję Śląska, podzielaną wówczas przez istotny procent mieszkańców. W mojej książce są znaki tego, jak bardzo Śląsk się rozczarował Polską. To jest u Arki Bożka, jest i u autora „Wieży spadochronowej”. W 1921 roku jacyś ludzie przecież poszli do powstania. Pomijam, że wg prof. Kaczmarka to była niewypowiedziana wojna polsko-niemiecka czy wojna per procura. Ale tam z pełnym zaangażowaniem walczyli ludzie ze Śląska.

Ślązacy?
Ślązacy siebie w 1921 roku nie nazywali Ślązakami ino Polokami. Dla mnie Śląsk jest miejscem, gdzie wszyscy są przyjezdni, bo jeśli się popatrzy na demografię, to na początku XIX w. Ślązaków po wsiach była garstka. Jak przyszła industrializacja, to ludzie ściągnęli na Śląsk i się ześląszczyli. Po powstaniach trochę ludzi wyjechało do Niemiec, po II wojnie światowej to samo plus wywózki na wschód. To kto dziś jest tym Ślązakiem od pięciu pokoleń? Śląsk dla mnie to jest pojęcie bardziej geograficzne i związane z ludnością niż narodowe. Na tegorocznej XXI Katowickiej Konferencji Naukowej prof. Marek Szczepański prowadził rozróżnienie między mieszkańcami a mieszczanami, uznając tych drugich za ludzi zaangażowanych w miejsce swojego życia. Uznając istnienie 700 tys. Ślązaków, co wyszło w poprzednim spisie powszechnym, uważam, że takich świadomych jest 1/3 albo mniej. Reszta się takimi ogłosiła, bo ich Kaczyński wkurzył.

To co, oni nie mają prawa, by nazywać się Ślązakami, nawet jak nie są nimi od pięciu pokoleń?
Mają prawo. Ja się zapisałem jako Ślązak, choć jestem niby zza Buga w całości, bo jeden dziadek był z Litwy kowieńskiej, a drugi z Podola. Sam uważam, że jestem z Katowic, choć urodziłem się w Siemianowicach – bo tam był dyżur na porodówce (na szczęście, bo tak bym się urodził w Stalinogrodzie). Całe życie mieszkałem w Katowicach, najpierw przy Gliwickiej, potem przy Kępowej, a od ponad 30 lat na Osiedlu Zgrzebnioka na Brynowie. Tak jak mówi Zbyszek Rokita, Śląsk jest teraz sexy. Ludzie chcą być Ślązakami. Gdy oprowadzam ludzi po Katowicach, to wielu z nich mówi, że czytało „Kajś” Rokity i był to dla nich szok poznawczy. Tak jak Zbyszek pisze o swoim dojrzewaniu rodzinnym do Śląska, tak ja w „Cokołach przechodnich” piszę o moim dojrzewaniu poznawczym do Śląska. Ja chcę moją pamięć ratować. To jest moja matura ze Śląska.

Mówi pan po śląsku?
Nauczyłem się, bo do podstawówki chodziłem na tzw. Forsztacie, czyli do szkoły nr 4 przy ul. Dąbrówki, gdzie tylko ja i dwóch kolegów mówiliśmy, reszta godała. To się musiałem nauczyć godać, bo to był język mojego dzieciństwa, język z placu. Do liceum od 1969 roku chodziłem do Piecka, dziś to LO im. Curie-Skłodowskiej. To była jedna z trzech szkół w województwie, gdzie uczono niemieckiego. Później poszedłem na Politechnikę Śląską na informatykę.

Dlaczego w pana książce jest tak mało kobiet, zaledwie kilka?
Miałem już to pytanie od paru pań. Po pierwsze, na swoją obronę mam to, że zaczyna się ona od dwóch wspaniałych kobiet – czyli Joanny Gryzik i Waleski von Tiele-Winckler. Jest też czarny charakter, czyli Susanna Renzetti. Po drugie, przyznaję, że nie znalazłem, a szukałem, wielu kobiecych postaci o wystarczająco szalonych życiorysach. Oczywiście życiorys Janiny Omańkowskiej (posłanki na Sejm Śląski I kadencji oraz jego marszałka seniora – przyp. red.) jest ciekawy, ale nie w kontekście mojej książki. Mogłem spróbować dać Jolantę Wadowską-Król (lekarkę z Szopienic, która ratowała dzieci z ołowicą), którą też poznałem osobiście, ale z drugiej strony jej historia jest dość dobrze opracowana. Ja starałem się jednak, poza dwoma pierwszymi rozdziałami, które są „na rozpęd”, brać ludzi nie bardzo znanych. Kilka postaci nie weszło do mojej książki, np. ksiądz Moczygemba. Mam jeszcze z 10 teczek z materiałami. Może będzie drugi tom…

Planuje pan takowy w najbliższej przyszłości?
Teraz chciałbym ruszyć nieco inny temat, ale też związany z historią. Mianowicie – dzieje przedsiębiorstw, jakie funkcjonowały w Katowicach. Na miejscu dzisiejszego Spodka kiedyś funkcjonował Dwór Marii – folwark gospodarstwa rolnego, które miało 200 hektarów ziemi na terenie Katowic. Były też zakłady Silesiabacon, które produkowały 10 proc. zapotrzebowania Londynu na bekon. Przy dzisiejszej ulicy 3 Maja była też fabryka rowerów. Poza tym razem z Basią Zygmańską przygotowujemy kolejny spacerownik po Katowicach, tym razem po dzielnicach zewnętrznych. Jak pani widzi, na emeryturze się nie nudzę (śmiech).

* Najbliższe spotkania autorskie z Piotrem Fuglewiczem (szczegóły na profilu na Facebooku
facebook.com/cokolyprzechodnie)
2022-10-01 Chrzciny, Rebel Bar, Chorzów, godz. 17:00
2022-10-07 Celownik Gliwice (Helmut Glaeser), godz. 17:30
2022-10-11 Spacer śladami bohaterów, godz. 16:00
2022-10-19 Festiwal Kakauszale Ruda Śląska, godz. 17:00
2022-11-05 Targi książki Katowice, godz. 9:00
2022-11-26 Targi książki historycznej Warszawa, godz. 9:00

Katowice Jurand Jarecki22

Może Cię zainteresować:

Niepowtarzalne kolorowe zdjęcia Katowic z lat 60. i 70. Z teki architekta Juranda Jareckiego, który pokochał to miasto

Autor: Katarzyna Pachelska

10/09/2022

Spacerownik po Katowicach. Śródmieście, część południowa

Może Cię zainteresować:

Spacerownik po Katowicach. Śródmieście, część południowa RECENZJA

Autor: Tomasz Borówka

10/02/2022

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon