Rozmowa z aktorem Olgierdem Łukaszewiczem, przyjacielem Franciszka Pieczki
Proszę wybaczyć porównanie, ale On wydawał się być wieczny, jak angielska królowa. I do końca był aktywny zawodowo, tak jak Elżbieta II. Dożył pięknego wieku. Czy pan pamięta swoje pierwsze spotkanie z Franciszkiem Pieczką?
Już jako student szkoły teatralnej w Krakowie oglądałem go na scenie Teatru Starego. Pamiętam go np. ze „Zmierzchu” Izaaka Babla. To był jeden z czołowych aktorów tego teatru, który szybko znalazł się w Warszawie w Teatrze Dramatycznym. To już było po jego wielkich filmach, takich jak „Żywot Mateusza”. Ja zaczynałem w Teatrze Dramatycznym w 1970 roku i pamiętam, jak wielbiąc go, padłem przed nim na kolana. On sobie siedział skromnie. Ja mówię: Panie Franciszku, jest pan jednym z aktorów, który dostarcza mi najważniejszych przeżyć teatralnych i filmowych.
Jak Pieczka zareagował na pana wyznanie?
Był bardzo skrępowany. Był człowiekiem bardzo nieśmiałym, cichutko mówił. Nigdy nie wychodził do przodu. Jedynie czasami, jak potrzebował zorganizować pewną przestrzeń, lepiej ją oswoić, mówię o grze aktorskiej, to wtedy przejmował inicjatywę, a jego głos był donośniejszy. Był milczkiem, robotnikiem sceny.
Robotnikiem sceny?
Nie lubił, żeby mu się ktoś wtykał w charakterystyczność, w to, co on budował ze swoich środków aktorskich. Owszem, dostosowywał się do logiki reżysera, ale na ogół był aktorem, który rolę sobie sam, instynktownie, budował. Gdy przychodził do teatru, a pracowaliśmy potem 11 lat w Teatrze Powszechnym, to najpierw szedł do bufetu.
Czyli był praktyczny?
Tak. Franek mówił: Najpierw trzeba się najeść. Przecież te jego role, niektóre owszem przyziemne, ale inne miały w sobie coś metafizycznego, poetyckiego. Potrafił zagrać kruche postaci, delikatne, ale też brutalne. Graliśmy w spektaklu Teatru Telewizji „Kowal, pieniądze i gwiazdy” (sztuka Jerzego Szaniawskiego w reżyserii Macieja Englerta, spektakl z 1981 roku z Pieczką w głównej roli) czy w „Particie na instrument drewniany” (telewizyjna adaptacja dramatu Stanisława Grochowiaka w reżyserii Stefana Szlachtycza, spektakl z 1973 roku). On najczęściej grał ludzi prostych, a jak trzeba było, jak np. w filmie „Ziemia obiecana” – też prostackich. Umiał zrobić satyrę, karykaturę z tego.
Miał jakąś technikę gry?
Mnie się wydawało, że jego środki aktorskie są zawsze bardzo podobne, ale to pewnie mi się tylko tak wydawało, bo rezultat był taki, jakby się przedzierżgnął w inną postać. Jak pomyślimy bo Żydzie z „Austerii” czy Czepcu z „Wesela” Andrzeja Wajdy. To jakże to różne postaci, nie mówiąc o „Żywocie Mateusza” czy „Jańciu Wodniku”. Przypominam sobie jego rolę Indianina w spektaklu „Lot nad kukułczym gniazdem”. Rola właściwie niema, dopiero przy końcu coś mówi. Ale z jakim on oddaniem robił to zadanie aktorskie. Mimo że nie odzywał się, to był jednym z protagonistów tego przedstawienia.
Jaki był Franciszek Pieczka jako przyjaciel?
On miał w sobie przychylność i ciepło. Była między nami spora różnica wieku, właściwie jednej generacji. To powodowało, że ta nasza przyjaźń z mojej strony nigdy nie była taka, że mógłbym go poklepywać po ramieniu. Owszem, ściskaliśmy się, obejmowaliśmy, ale zawsze to było z mojej strony pełne szacunku do niego.
Jednak uciekał od tej całej celebryckości, związanej ze światem aktorskim.
On uciekał i to dosłownie. Po premierach teatralnych wszyscy szliśmy na bankiet, a on powiedział dwa miłe słowa, dwa razy się uśmiechnął, i sio! – do domu. Trzeba go było pilnować i namawiać, żeby jeszcze trochę został. Widocznie nie czuł się dobrze w takim gronie bankietowym. Ale jak trzeba było być solidarnym ze środowiskiem aktorskim, to był, zawsze można było na niego liczyć. Tak było w Teatrze Powszechnym, który był teatrem niespecjalnie kochanym przez władze PRL-owskie. Wahadło było pomiędzy „uznajemy, że się buntujecie” a „zawsze możemy kogoś odwołać z dyrekcji”. Na Franka można było liczyć, a że był znany, ceniony i kochany, to się wszyscy z nim liczyli i zawsze można się było oprzeć na nim.
Pierwszy raz na planie filmowym spotkaliście się u Kutza w "Perle w koronie"?
Tak. Nigdy nie dał do zrozumienia, że jest gwiazdą, a przecież gdy grał w "Perle w koronie" był już po sukcesie "Czterech pancernych i psa". Był dobrym duchem naszej całej grupy. Mam też zabawne wspomnienie. Po "Perle w koronie" byliśmy cali brudni, bo miał węglowy osiadał na nas, na ubraniach, cali byliśmy umalowani na czarno. Spieszyliśmy się po zdjęciach, żeby zdążyć do Warszawy do Teatru Dramatycznego dolecieć samolotem typu "wilga". Kury uciekały pod nami. Kiedyś pilot pyta Pieczkę: Panie Franciszku, gdzie pan mieszka? Powiedział, że w Falenicy. Więc zanim wylądowaliśmy w Warszawie, pomachaliśmy skrzydłami tam, gdzie było jego podwórko.
Czuliście porozumienie, bo obaj byliście ze Śląska?
On tolerował to, że ja jestem przyszywanym Ślązakiem, człowiekiem urodzonym na Śląsku. Z kolegami, czy w harcerstwie czy jako ministrant, potrafiłem mówić po śląsku. A on, z Godowa, z dziada pradziada Ślązak. Choć akurat w "Perle w koronie" naszym nauczycielem śląskiego był raczej Jerzy Cnota. Kiedyś górnicy nas zaprosili na Barbórkę, kazali stanąć na beczkach, dali po kuflu piwa. Mieliśmy za zadanie wypić je jak najszybciej. Oczywiście Franek wygrał. Potem do naszej aktorskiej pary Ślązaków w Warszawie doszedł jeszcze Marian Dziędziel, który zwierzył się, że pasł krowy z ojcem Franka, bo pochodzą z tych samych okolic.
Pieczka nigdy nie krył się ze swoim pochodzeniem. Często podkreślał, że Ślązakiem się urodził i Ślązakiem umrze. Nie wstydził się śląskości?
Oczywiście, że nie. Działaliśmy w Towarzystwie Przyjaciół Śląska w Warszawie, które założył Józef Musioł. Byliśmy w grupie, która pomagała mu założyć to Towarzystwo. Franek się bardzo ładnie zachowywał, bo był lojalny wobec śląskiego środowiska. Pojawiał się na zebraniach, odebrał nagrodę, Karolinkę. Jak trzeba było pomagać w rozumieniu Śląska, to zawsze to robił.
Dzięki roli Gustlika w serialu telewizyjnym "Czterej pancerni i pies" zdobył olbrzymią popularność, i to nie tylko w Polsce, ale też w innych krajach bloku wschodniego.
I nad Bajkałem! Kazimierz Kutz opowiadał, jak pojechali z "Perłą w koronie" nad Bajkał. A tam wychodzi człowiek z lasu z chrustem pod pachą. Podchodzi do nas i mówi: Towarzysz Pieczka?
Po takim sukcesie Franciszek Pieczka mógł zostać aktorem jednej roli. A jednak udało mu się uniknąć zaszufladkowania.
On już przedtem zagrał taki wachlarz ról, że nie mogło się tak zdarzyć. Z jego talentu korzystali najwybitniejsi reżyserzy i słuchali go.
Jaka jest pańska ulubiona rola Franciszka Pieczki?
Z filmu "Austeria".
Dlaczego?
Zagrał tam spokojniejszą, poważniejszą rolę. Takiego go z teatralnego bufetu nie znałem. Oczywiście cenię go też za "Żywot Mateusza". Graliśmy razem chyba z 10 razy, więc mogłem podglądać, jak on buduje rolę. Mruczy pod nosem. Dodawał gazu bliżej premiery i było widać jego postać w blasku.
Jak Śląsk może upamiętnić Franciszka Pieczkę?
Był wielbicielem filmu, więc można by nazwać jego imieniem jakieś kino, które ma ambicje. Myślę, że legenda Franka ma tyle zakotwiczeń w różnych wielkich kreacjach, że będzie trwała długo. Poza tym on jako egzemplarz ludzki, wyrzeźbiony przez naturę, był tak specyficzny, że nie do pomylenia z nikim. Jest tylko problem, czy nowe generacje będą oglądać takie filmy jak "Ziemia obiecana" czy "Austeria".
Może Cię zainteresować: