W Polsce horrorów kręci się naprawdę mało. Filmy takie jak "Diabeł" (1972) czy "Wilczyca" (1982) nazywamy horrorami raczej dość kurtuazyjnie. Ni to straszne, ni to konwencjonalne. Najbliżej do horroru jest chyba „Matce Joannie od Aniołów” (1961), a ostatnie produkcje pokroju „W Lesie Dziś Nie Zaśnie Nikt” czy „Ostatnia Wieczerza” to pastisze, a nie traktujące siebie poważnie horrory. "Hiena" z kolei traktuje się wyjątkowo poważnie i ma się wrażenie, że aspiruje do bycia pomostem między „Obywatelem Kane'em" a „Stalkerem” Tarkowskiego. Ale po kolei.
Reżyserem "Hieny" jest pochodzący z Wrocławia Grzegorz Lewandowski, dla którego "Hiena" była debiutem reżyserskim. Poza tym wyreżyserował jeszcze jeden film pełnometrażowy, a reszta dorobku Lewandowskiego składa się z tworzenia telewizyjnych tasiemców pokroju „O mnie się nie martw” czy „Na dobrze i na złe” oraz pracy jako drugi reżyser. Zdjęć do "Hieny" podjął się Arkadiusz Tomczak, a w rolach głównych wystąpił Borys Szyc. Zdjęcia trwały 20 dni i miały miejsce na terenie KWK Wesoła w Mysłowicach oraz wśród osiedli górniczych Bytomia, Chorzowa i Czechowic-Dziedzic.
"Hiena" nie jest wprawdzie pierwszym horrorem, którego akcja dzieje się na Śląsku, ale jest za to pierwszym horrorem kręconym na Śląsku (a dlaczego tak, to dowiecie się przy okazji premiery nowego Nosferatu). Wybór lokacji został zapewne podyktowany miejscem kształcenia Lewandowskiego, jest on absolwentem katowickiej reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji.
O czym jest "Hiena"
Nie mam bladego pojęcia. Albo inaczej: obejrzałem film, przyswoiłem sceny, nie wiem, o czym miał to być film i nie widziałem tam ciągu przyczynowo-skutkowego. Niestety to będzie jeden z tych materiałów, gdzie nie mogę pisać o wybitnych filmach, ale spokojnie, odkujemy się.
Film zaczyna się od opowieści o Bryndzy, mężczyźnie żyjącym w wozie, znęcającym się nad córką i żoną. Bryndza w wyniku pożaru zyskuje oparzenia na całym ciele, a przy okazji nosi czerwony sweter w czarne pasy. I już tu powinna zapalić lampka i podświetlić znany mem:
- Mamo, ja chcę Freddiego Kruegera z Koszmaru z Ulicy Wiązów!
- Przecież mamy Freddiego w domu.
Na szczęście okazuje się, że to tylko „straszna” opowieść, którą snuje trójka chłopców, chociaż potem film odnosi się do tego, jakby to nie była fikcja. Mniejsza z tym. Jeden z trzech chłopców nazywa się Mały i idzie odebrać ojca z pracy. Po drodze zaczepia go łysy Borys Szyc z wąsem, który jeździ żółtą furgonetką i sprzedaje lody (dobra, tu przyznaję się, że to naprawdę było przerażające). Mały idzie po ojca, którego gra… BORYS SZYC, tylko że z włosami. Czy film jakkolwiek odnosi się do tego? No oczywiście, że nie. Ojciec płaczliwym głosem mówi Małemu, że musi się nauczyć sam chodzić tą drogą, potem mamy powtórzenie sceny sekwencji: Mały idzie po ojca i się okazuje… że ojciec zginął w wypadku. Chowają pustą trumnę, Mały modli się o powrót ojca, a kilka dni później zaczepia go okaleczony Borys Szyc. I co, myślicie, Mały wymanifestował powrót ojca? No nie, to zupełnie nowa postać i Mały cały czas mówi do niego per Pan, w ogóle nie wydaje się jarzyć, że lodziarz, jego ojciec i Hiena to ten sam Borys Szyc.
Mały futruje Hienę w opuszczonej kopalni, ludzie giną w okolicy, a jedna z postaci kradnie cegły z kopalni i stalkuje matkę Małego. W finale policja uznaje Hienę za zmarłego i sugeruje Małemu, żeby wszystko zapomniał i nikomu nie mówił, co w sumie wygląda, jakby jeden z policjantów dokonywał tych morderstw. No i jeszcze lodziarz jest w finale, a Mały sam zaczyna kraść cegły. A, bym zapomniał: Hiena okazuje się być synem Bryndzy Kruegera.
Nie wiem, o co chodzi w tym filmie.
Tak zły, że aż zły
Niestety, "Hiena" nie jest filmem z kategorii dających ogromną frajdę. To nie „Dom pod dwoma orłami”, „Erynie” albo „Jak pokochałam gangstera”. Jest po prostu źle i nudno, a 84 minuty sprawiają wrażenie 184 minut seansu. Do tego to aktorsko jest naprawdę złe. Może i Lewandowski nie potrafi prowadzić aktorów, ale za to pisze okropne dialogi. Przysięgam, postacie nie komunikują się jak ludzie, dialogi nie mają sensu i ciągu przyczynowo-skutkowego. Są wypowiadane w sposób dość monotonny, albo dziwnie przeszarżowany. Szyc udowodnił nam z „Królu” (notabene serialu na podstawie powieści Szczepana Twardocha), że aktor z niego fenomenalny, ale w "Hienie" daje jeden z najgorszych występów w polskim kinie. Naprawdę szkoda, bo czuć tu zaprzepaszczony potencjał.
Operator robi co może
Znęcanie się nad filmami nie jest rzeczą zbyt miłą, więc dobrze jest znaleźć coś pozytywnego. A tu są dwa promyki. Znany z filmów Kutza Bernard Krawczyk daje ładny i krótki występ mówiąc po śląsku, a operator Tomczak naprawdę się stara. Zdarzają się tu bardzo ładnie skomponowane kadry i pomysłowo ustawieni aktorzy. Do tego plenery opuszczonej kopalni przypominają filmy rosyjskiego reżysera Andrieja Tarkowskiego i co najważniejsze: działają jako sceneria odrealnionego horroru. Niestety, ktoś w postprodukcji wybrał najbrzydszą paletę barw z możliwych.
Jeżeli więc spróbować porównać "Hienę" do posiłku, to byłaby spleśniała i zarazem surowa pizza z restauracji udającej fancy włoską knajpkę. Natomiast w tej całej katastrofie na talerzu pepperoni i oliwki okazały się bardzo smaczne.
Dlatego też odradzam seans, nawet dla szukania głupiej rozrywki. Warto jednak sobie odhaczyć, że omówiliśmy go i tym sposobem kolejny śląski film za nami. A kolejne będą ino lepsze.
Może Cię zainteresować: