Belle époque (czyli epoka liczona od wojny francusko-pruskiej w 1871 po wybuch I wojny światowej w 1914) to niewątpliwe epoka… seryjnych morderców. Nie ma się co śmiać, bo naprawdę można tak określić te lata. XIX wiek jest wiekiem narodzin nowoczesnego aparatu policyjnego, który ścigał przestępców, a przede wszystkim jest wiekiem prasy, która to żywiła się wszystkim, czym tylko się dało. Dlatego też Jack the Ripper czy „nasz” Karl Denke, to bohaterowie wielu dziennikarskich śledztw, niejednokrotnie rzetelniejszych niż te policyjne.
Co wytrwalsi Czytelnicy wiedzą już, że uważam seriale kryminalne za plagę polskiego rynku serialowego. Jest jednak coś, co darzę o wiele bardziej ambiwalentnym stosunkiem niż polskie seriale kryminalne i są to polskie podcasty kryminalne. Dlatego podczas pisania tego artykułu nie ucierpiało żadne zwierzę i żaden podcast kryminalny nie został odsłuchany. Korzystałem za to z innych materiałów, do których chętnie odeślę. A teraz zanurzmy się w śląski danse macabre. (Interesujesz się śląską historią? Zapisz się i bądź na bieżąco - https://www.slazag.pl/newsletter)
„Kanibal z Ziębic”
Zaczynamy na Dolnym Śląsku, w Münsterbergu, zwanym dziś Ziębicami. Jest rok 1924, a tak dr Lucyna Biały tak wprowadza nas w nastrój miasteczka:
Ziębice, noszące do 1945 r. nazwę Münsterberg, były spokojnym, niewielkim dolnośląskim miastem. Mieściła się w nim do 1932 r. siedziba władz powiatowych. Miasto mogło poszczycić się bujnym życiem kulturalnym. Filmy wyświetlano w otwartym już przed I wojną światową kinie. Orkiestra Miejska urządzała dla miejscowych melomanów liczne koncerty. Przedstawienia teatralne organizowane były przez stowarzyszenie sztuki dramatycznej – Dramatische Vereinigung Münsterberg. W czwartek 25 grudnia 1924 r., w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia z inicjatywy tego stowarzyszenia wystawiony został w Domu Strzeleckim spektakl pt. „Ifigenia w Taurydzie”. Jednak nie dramat W. Goethego, ale inne wydarzenie stało się sensacją dnia. Mieszkańcami Ziębic wstrząsnęła informacja opublikowana tego samego dnia na łamach wydawanego w sąsiednich Ząbkowicach Śląskich dziennika „Frankenstein-Münsterberger Zeitung”. Pismo donosiło o samobójstwie w areszcie policyjnym mieszkańca Ziębic Karla Denkego, który okazał się być wielokrotnym mordercą i kanibalem.
W południe 21 grudnia 1924 do drzwi posterunku policji Münstebergu zaczął dobijać się ranny Vincenz Olivier, bezdomny i elwer, jakich wojna naprodukowała zbyt wielu. Pomimo obaw przed aresztem za włóczęgostwo (a na Śląsku bardzo poważnie traktowano ten zapis) Olivier zdecydował się zeznać, że został zaatakowany przez niejakiego Karla Denkego, szanowanego i pobożnego obywatela Ziębic. Olivier miał podejść do domu Denkego z prośbą o jedzenie i ofertą drobnej pracy, na co ochoczo przystał starszy i dość wycofany Denke. Sam zaproponował, że zapłaci Olivierowi za napisanie listu do brata, który mu Denke podyktuje. Jednak, gdy list zaczął się słowami „Adolf ty tłusty bebechu” (Adolf du dicker Wanst) już z kijem w ręku stał Denke, który uderzył mocno Oliviera.
„Niespodzianki” w mieszkaniu i szopie
Niedoszłej ofierze udało się uciec z domu Denkego. Na posterunku policji oczywiście nikt nie chciał uwierzyć w sprawę, ale oględziny wykonane przez lekarza potwierdziły, że Oliviera ewidentnie zaatakowano tępym narzędziem. Wachmistrzowie policyjni udali się zatem do domu Denkego i aresztowali go. Mężczyzna twierdził, że to on został zaatakowany, w co policjanci raczej uwierzyli, ale i tak zdecydowali się na aresztowanie do wyjaśnienia sprawy następnego dnia.
Nad ranem, gdy policjanci przyszli na posterunek, znaleźli Denkego powieszonego na chuście w celi. Orzeczenie o zgonie wystawił lekarz, akt zgonu sporządził i wystawił urzędnik stanu cywilnego. Karl Denke, rymarz, kawaler, 54 lata, ewangelickiego wyznania. Odręczna adnotacja: „Zmarły powiesił się w celi więziennej”. Standardową procedurą w tej sytuacji było zabezpieczenie majątku zmarłego. W domu i szopie za domem na niczego niespodziewających się wachmistrzowów czekała „niespodzianka”.
W mieszkaniu i szopie znaleziono liczne naczynia z peklowanym mięsem. Odkryto też aparat do produkcji mydła, obok którego leżały przygotowane do obróbki ludzkie kości. Na jednej ze ścian wisiały tuziny pasków, szelek i sznurowadeł z ludzkiej skóry. Znaleziono także kolekcję ludzkich zębów w ilości 420 sztuk. W szafie znajdowały się różnorodne, w części zakrwawione ubrania. Na parapecie i stole leżały dokumenty na następujące nazwiska: Hermann Müller – karta zwolnienia z więzienia w Zielonej Górze, Johann Thomalla – wypis ze szpitala w Strzelcach Opolskich, Karl Seidel – kwity, Kaspar Hubalek – kwity, Adolf Salisch – cukiernik, książeczka wydana przez katolicki związek rzemieślniczy. Znalezione zapeklowane mięso przekazane zostało do laboratorium kryminalistyki we Wrocławiu. Badania przeprowadzone przez chemików sądowych potwierdziły, że było ono ludzkie i pochodziło od trzech różnych osób. Zdołano zidentyfikować 20 ofiar masowego mordercy.
Paweł Małaszyński i Krzysztof Pieczyński na tropie
Sprawa kanibala z Müsterbergu, który najprawdopodobniej handlował ludzkim mięsem w Breslau (a na pewno był dostawcą „wieprzowiny bez skóry” do kilku sklepów) była żywa przez wiele lat i to w całych Niemczech. Po całej sprawie prasa donosiła o kryzysie w branży wędliniarskiej, która zaczęła notować spadek popytu. Jeszcze 10 lat po wydarzeniach publikowano artykuły dotyczące nowych ustaleń w śledztwie Denkego, które to było prawdziwie odwrotnym postępowaniem. Sprawca i czyny były znane praktycznie od początku. Szukano ofiar, motywów i sposobu działania.
Denke i jego historia zostały sportretowane później przez dwa polskie seriale kryminalne. Serial TVN „Belle époque” z Pawłem Małaszyńskim przeniósł akcję do Krakowa roku 1908 i dość luźno oparł się na historii Denkego. Przekonywałem już, że byłby to materiał na cudowny antykryminał. Natomiast, co ciekawe, polski serial kryminalny TVP „Komisja morderstw” również zaadaptował tę sprawę, tylko akcję przeniósł do 1946 roku, już do polskich Ziębic. „Nasz” Ślązak został mordercą, ale sprawę odkryli przybyli po wojnie Polacy. I wiecie co? Realizacja i reżyseria kulały, ale był to kawałek świetnie napisanego serialu (odcinek trzeci jak coś) i naprawdę dobrze to wyszło.
„Zodiac” i kino moralnego niepokoju
W 2016 na ekranach kin pojawił się polski film kryminalny „Jestem mordercą” z Arkadiuszem Jakubikiem w roli głównej. Jedna z recenzji podsumowała film jako bardzo udane spotkanie „Zodiaka” Davida Finchera z kinem moralnego niepokoju. Filmu Macieja Pieprzycy spoilerować nie będę, ale opowiada o bardzo ważnej i niejednoznacznej historii z PRL-u. Pieprzyca już drugi raz w swojej karierze zajął się tematem Zdzisława Marchwickiego, rzekomego „Wampira z Zagłębia”, który miał zabić aż 21 kobiet.
Pieprzyca w swoim dokumencie „Jestem mordercą” z 1998 oraz filmie pod tym samym tytule pokazuje, jak zespół dochodzeniowy milicji obywatelskiej „Anna” miał wrobić Zdzisława Marchwickiego w przyznanie się do seryjnych morderstw, w tym bratanicy pierwszego sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka. Zespołowi do tego stopnia zależało na złapaniu mordercy, że udzielali korepetycji Marchwickiemu, który to, będąc w celi, miał napisać obszerne zeznania używając specjalistycznej terminologii policyjnej („udałem się na miejsce zbrodni, gdzie tępym narzędziem zadałem cios w potylice ofierze”), a całość miał „zadedykować” swojemu współwięźniowi. Spytany na procesie przez prokuratora co znaczy „dedykować” stwierdził, że nie wie i nigdy takich słów nie używał. Po więcej odsyłam do dokumentu „Jestem Mordercą” z 1998.
Milicja nazwała potencjalnego seryjnego mordercę „Wampirem z Zagłębia”, który miał zamordować 21 kobiet na terenie Śląska i głównie Zagłębia w latach 1964-1970. Pewnym jest, że gdy w 1977 powieszono skazanego na karę śmierci Zdzisława Marchwickiego, doszło do kolejnego morderstwa wpisującego się w klucz „wampira”. Samego Marchwickiego policji wydała zaś jego własna żona, a dzieci Marchwickich po latach przyznały się, że zostały zmuszone przez matkę do obciążenia ojca. Prawdziwą zbrodnią miała być zemsta żony Marchwickiego, gdy ta się dowiedziała, mąż zdradzał ją z Józefem Klimczakiem (również oskarżonym w procesie).
A może „Wampir z Bytomia”?
Pomimo złapania „Wampira z Zagłębia” morderstwa kobiet nie ustały aż do stanu wojennego, gdy udało się złapać Joachima Knychałę, określającego siebie jako „Wampir z Bytomia”, pięciokrotnego mordercy, który miał inspirować się opisywanym na łamach prasy „Wampirem z Zagłębia”. Knychała podobnie jak Karl Denke miał być uważany za osobę bardzo pracowitą, stroniącą od ludzi. W przeciwieństwie do „Kanibala z Ziębic” wiemy jednak sporo o jego dzieciństwie; despotyczne babka i matka – Ślązaczki ducha niemieckiego – najpewniej spowodowały jego późniejsze problemy psychiczne.
Joachim Knychała był jednym z ostatnich polskich obywateli skazanych na karę śmierci. Tym razem postępowanie nie budziło zastrzeżeń, sprawca przyznał się do czynów i pasował do portretu pamięciowego. „Wampir z Bytomia” zakończył swój żywot podobnie jak Zdzisław Marchwicki. Czy ten drugi był jednak „Wampirem z Zagłębia” – nie wiadomo. Nigdy nie udało się złapać kogoś, kto przyznałby się do winy albo udało mu się ją udowodnić.
Jak zwykle powinienem tu napisać, że to historie zapomniane, ale tym razem. Nie dość, że macie wiele rzetelnych materiałów o tych trzech sprawach, to są jeszcze polskie podcasty kryminalne i naprawdę konkretny film kryminalny, kaj Agata Kulesza piykne godo po naszymu.
Może Cię zainteresować: