Większość moich praprapradziadków pochodziła ze wsi. Nie jest to oczywiście nic specjalnego, ba, absolutna większość Europejczyków może tak o sobie powiedzieć. Natomiast moi prapradziadkowie i ich dzieci wsi nienawidzili i czuli odrazę do praktycznie wszystkiego co chopskie. Od ubioru po zwyczaje i styl życia. Nie byli też w tym osamotnieni. Większość drobnomieszczan tak reagowała na ludność ze wsi. Dziś byśmy ładnie powiedzieli, że lokalny dyskurs na Górnym Śląsku w dobie belle époque był silnie zantagonizowany pomiędzy ludnością wiejską a miejską. Ale co to znaczy tak naprawdę?
Konflikty nie tylko narodowościowe
Myślenie, że ludzie żyli kiedykolwiek w zgodzie, jest życzeniowe i tak naiwne, że aż niebezpieczne. Ludzie od zawsze żyli gdzieś pomiędzy szczerą życzliwością i solidarnością między sobą, a równie szczerą nienawiścią, bądź niechęcią do innych. I trudno to oceniać, jeśli tacy już jesteśmy. Nieodłącznym elementem kultury Europy Środkowej jest to, że każda miejscowość ma zaraz obok siebie swoją miejscowość nemezis, którą uważa za pomiot szatana i legowisko dzikusów. Tarnowskie Góry mają Radzionków, Świerklaniec - Orzech, Bytom - Tarnowskie Góry, Helenka - Stolarzowice. Piasek - Czarków. Strzebiń i Rusinowice oraz Żyglin i Miasteczko Śląskie darzą się nienawiścią ze wzajemnością.
Gdy już sięgamy do konfliktów, jakie definiowały świat naszych dziadków i pradziadków, to niestety większość popularyzatorów przeszłości sprowadza je do konfliktów narodowościowych. Niestety, taki mamy efekt wieloletniej propagandy narodowej. Oczywiście profesor Kaczmarek czy James Bjork będą udowadniać, że konflikty o podłożu narodowym były marginalne i XX wiek przyniósł przeniesienie dawnych animozji na nowy nacjonalistyczny grunt, ale mało kto akceptuje te badania (mowa oczywiście o czytelnikach, a nie innych naukowcach). Konflikty zawsze były i na wielu osiach się toczyły: konkretne miejscowości miedzy sobą, religia, klasa, majętność i tak dalej. Jednak o konflikcie, o którym chcę dziś napisać, już chyba mało kto pamięta...
Zapomniana niechęć
Może idąc trochę od końca, ale dlaczego tak w zasadzie mało kto dziś pamięta o niechęci mieszczan do ludności wiejskiej? Przecież konflikty nie znikają tak łatwo. Wydaje mi się, że powód tego był jeden i jest to niewątpliwie PRL (liczony umownie od 1944 roku). Z jednej strony wypędzenia z lat 1945-48 objęły przede wszystkim ludność miejską (czyli zanika nam strona konfliktu), a po drugie ludność wiejska i miejska zaczęły się ze sobą asymilować. Zmiany w świecie i niewątpliwy zanik konfliktu sugerują nam, skąd on się wziął. Ludność w miastach i wsiach mówiła różnymi językami, miała różne zwyczaje, czytała inną prasę, słuchała innej muzyki i inaczej myślała. Jednak to ubiór najbardziej świadczył o przynależności. Stroje chopski i pański nie oznaczały kiedyś tego, kto jest Ślązakiem a kto Niemcem (mimo że to nam próbowali wmówić w PRL-u), ale oznaczały, kto skąd pochodzi. Jednak powodów do animozji było trochę więcej niż tylko inność w ubiorze i nienadążanie za modą.
Sens w bezsensie
Między rokiem 1800 a 1900 stopień urbanizacji w Niemczech wzrósł z 5% do 30%. Aktualnie osiąga poziom 70%. Nietrudno jest dojść do wniosku, że demografia i przyrost liczby ludności działają w bardzo specyficzny sposób i nie było innego wyjścia niż masowy i wieloletni exodus z miast do wsi. Na Górnym Śląsku też tak było. Większość mieszkańców miast te 100 lat temu miało korzenie chłopskie. W sumie to nadal ma. Zatem jak można nienawidzić i czuć pogardę wobec własnych korzeni? Ano można i właśnie dlatego, że stamtąd się pochodzi. Ludzie uciekali z wsi do miast, bo mieli dość życia na wsi. Mało kto faktycznie dorabiał się pieniędzy i większość zamieniała ciężką pracę w polu na ciężką pracę w hucie. Ewentualnie z quasi urzędnika na dworze szlachcica można było się stać prawdziwym urzędnikiem. Jednak kto posmakował kultury miejskiej i stylu pańskiego, to niechętnie wracał do wsi. Miasta, jak się okazywało, za relatywnie małe pieniądze oferowały poczucie awansu: zakup podrzędnego garnituru, pójście do fryzjera, zakup świeżej gazety i zobaczenie filmu w kinoteatrze. Taki Johann Balczarek, rocznik 1866, syn zowitki z Żyrowej, nienawidził wsi, bo tam spotkało go wszystko, co najgorsze. Samodzielnie piął się po drabinie społecznej i został urzędnikiem w hucie Laband. Takich Johanów było wielu. Tak jak Simków z Kobióra, dla którego Katowice wydawały się rajem na ziemi. Zadowoleni z życia na wsi ludzie nie uciekaliby do miast. Dlatego, choć pochodzili z rodzin chłopskich, czuli niechęć do noszących się po chopsku Ślązaków i wszystkiego, co związane z innym stylem życia.
Wstyd chłopskości
Dziś lubimy podkreślać swoje chłopskie pochodzenie. Jest na to przestrzeń i precedens. Możemy być już wolni od narracji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej o trudzie chłoporobotnika i jego problemach oraz ukrytej potrzebie wyrażenia miłości do Stalina. Asymilacja ludności nastąpiła, a kulturę ludową zepchnęliśmy do rezerwatów. Dziś konflikt między miastami a wsiami jest zapomniany, na całe szczęście. Mało kto doświadczył trudu pracy w polu, wsie już nie są tak brutalnymi społecznościami jak kiedyś i nie odziedziczyliśmy wstydu chłopskości. To, z czym zmagali się nasi przodkowie, już nas nie dotyczy. Pisząc tę refleksję nie chcę wyciągać dawnych sporów i ożywiać ich. Dobrze, że topór został zgubiony w wyniku biegu historii. Jeśli jednak ktoś kiedyś słyszał u siebie w rodzinie obelgi w stronę chopskich zwyczajów, to może mu ten esej rozjaśni sprawę, skąd to się wzięło. A jeśli ktoś nie znał tego, to niech pamięta, że Ślązacy Ślązakom potrafili zgotować piekło i ilekroć czyjaś starka oblykła sie po chopsku, to niektórzy patrzyli na nią jak na kogoś gorszego, bo widzieli w tym swoje krzywdy i trwanie w niewłaściwym dla nich świecie.