W piątek 15 listopada reprezentacja Polski zmierzy się z Portugalią na finiszu Ligi Narodów. Pierwsze spotkanie pokazało, że w tej chwili daleko nam do rywali tej klasy. Przegraliśmy 1:3, a i tak był to najniższy wymiar kary. Czy w rewanżu będzie lepiej? Podstaw ku temu jest niewiele, do tego doszła jeszcze kontuzja Roberta Lewandowskiego, która wykluczyła go z listopadowego zgrupowania.
Piłka nożna jednak nieprzypadkowo jest najpopularniejszym sportem na świecie. Kibice kochają ją za nieprzewidywalność i historie, które na pierwszy rzut oka nie mają prawa się wydarzyć. Czy tak będzie teraz w Porto? Tego nie wiemy, ale Portugalczycy już raz się przekonali, że z Polakami lepiej sobie nie pogrywać. W 2006 roku na Stadionie Śląskim w Chorzowie zobaczyliśmy mecz, który do dzisiaj wywołuje ciarki u wielu polskich fanów.
Beenhakker już był na walizkach
Początek XX wieku w polskiej piłce nie należał do łatwych. Z jednej strony mieliśmy długo wyczekiwany przełom w postaci awansu na mistrzostwa świata w 2002 roku. Z drugiej dwa lata później wybuchła afera korupcyjna, która pokazała, że "Fryzjer" i jemu podobni zniszczyli krajowy futbol do samego dna. Pilnie potrzebowaliśmy sukcesów i bohaterów, aby nie ugrzęznąć na lata w bagnie.
2006 rok był słodko-gorzki. Awansowaliśmy na mundial, ale znowu w beznadziejnym stylu odpadliśmy po trzech meczach. Paweł Janas został pożegnany bez żalu, a ówczesny prezes PZPN Michał Listkiewicz musiał na szybko znaleźć człowieka, który dźwignie drużynę z kolan. Padło na Leo Beenhakkera, który w CV miał m.in. prowadzenie Realu Madryt, Ajaksu Amsterdam, czy reprezentacji Holandii.
Początki słynnego Holendra nie należały do łatwych. Na Listkiewicza już spadały pierwsze gromy, że dokonał złego wyboru i powinien postawić na polskiego trenera. Beenhakker zaczął najgorzej, jak tylko mógł, bo w el. MŚ 2006 przegrał w Bydgoszczy z Finlandią 1:3. Niemal wszyscy już wtedy postawili krzyżyk na jego kadrze.
Niewiele zmieniło się po kolejnych dwóch spotkaniach. Z Serbią zremisowaliśmy 1:1, a z Kazachstanem ledwo wymęczyliśmy 1:0. Po trzech meczach mieliśmy na koncie cztery punkty, a Biało-Czerwonych czekało starcie z Portugalią, która chwilę wcześniej zakończyła mundial na czwartym miejscu, a dwa lata wcześniej zdobyła wicemistrzostwo Europy.
Czy ktoś wtedy wierzył, że z takim rywalem coś ugramy? Tylko najwięksi optymiści, a takich w całym kraju była garstka. Częściej kibice zakładali się o to, ile bramek strzelą Portugalczycy. To miał być gwóźdź do trumny naszej kadry, a i w mediach krążyły plotki, że porażka będzie oznaczać natychmiastowe zwolnienie Beenhakkera.
"Kocioł Czarownic" dodał skrzydeł
Portugalię gościliśmy na Stadionie Śląskim. W tamtym czasie PZPN często żonglował arenami dla reprezentacji Polski, ale przeważnie najsilniejsi rywale przyjeżdżali do Chorzowa. PZPN wiedział, że to gwarancja wyprzedania biletów, a piłkarze uwielbiali tutaj grać ze względu na wyjątkową atmosferę. Nazwa "Kocioł Czarownic" nie wzięła się z niczego, bo żywiołowy doping motywował gospodarzy do wzniesienia się na wyżyny umiejętności, a rywalom często wiązał nogi.
Klimat wokół drużyny narodowej był kiepski. Bilety początkowo nie sprzedawały się najlepiej, ale ostatecznie na Stadionie Śląskim zasiadło 44 tys. kibiców. Kto wtedy zrezygnował z przyjścia na stadion, ten pewnie do dzisiaj pluje sobie w brodę, bo 11 października 2006 roku zobaczyliśmy mecz, który na stałe zapisał się w historii polskiego futbolu.
- To było coś mega. Wprawdzie grałem na wielkich stadionach, więc z tego punktu widzenia nie czułem stresu, ale fani bardzo nam pomogli. Widziałem tłumy kibiców już przed meczem, czuło się, że są z nami. A na stadionie śpiewy, hymn, wsparcie dla drużyny. Wtedy, w Chorzowie, kibice też byli w świetnej formie. Podkreślę jeszcze raz: ich wsparcie było ogromne - wspominał po latach Euzebiusz Smolarek w rozmowie z goal.pl.
To ten mecz stworzył kadrę Beenhakkera, w której kibice się zakochali. Wielka w tym zasługa holenderskiego selekcjonera. Jednym z jego atutów było to, że potrafił "bajerować" i wiedział, jak przemówić do piłkarzy, aby uwierzyli w to, że są najlepsi na świecie.
- Beenhakker mówił prostym językiem, ale mowy ciała i gestykulacji nie powstydziłby się najlepszy aktor. To była siła przekazu. Stosował proste motywacyjne techniki, głównie dowartościowanie piłkarzy - przyznał w Przeglądzie Sportowym Onet Bogusław Kaczmarek, który wówczas był jednym z jego asystentów.
- Pamiętam do dziś, że wypowiedział takie słowa: "Nie jesteśmy lepsi od Portugalii, ale mamy lepszy charakter". Te słowa bardzo mocno nas zbudowały. I my ten charakter na boisku pokazaliśmy. Leo wszystko zaplanował. Mówił: na treningach robimy to, to oraz to i macie się tego trzymać. Wszystko zadziałało fantastycznie - dodaje z kolei Smolarek.
Dwa ciosy Ebiego Smolarka
Portugalia przyjechała wtedy w bardzo mocnym składzie. W ataku Nuno Gomes, a obok niego Cristiano Ronaldo, który już wtedy miał status wielkiej gwiazdy. Linią pomocy rządził Deco. W defensywie zagrali m.in. Ricardo Carvalho i Nuno Valente, a w bramce stał Ricardo. To byli piłkarze, których wtedy znał każdy fan futbolu.
Nasza jedenastka wyglądała znaczniej mniej imponująco. W bramce stanął Wojciech Kowalewski. Na bokach obrony mieliśmy reprezentacyjnych "świeżaków" w postaci Pawła Golańskiego i Grzegorza Bronowickiego, a między nimi wystąpili Jacek Bąk oraz Arkadiusz Radomski. W środku pola Beenhakker wystawił dwóch defensywnych pomocników - Mariusza Lewandowskiego i Radosława Sobolewskiego.
Holender na pewno zaskoczył pomysłem na ofensywę. Wysuniętym napastnikiem był Grzegorz Rasiak, a za jego plecami mieliśmy tercet składający się z Euzebiusza Smolarka, Macieja Żurawskiego i młodziutkiego Jakuba Błaszczykowskiego. Później okazało się, że każdy z tych wyborów był strzałem w dziesiątkę.
Polacy mieli bardzo prosty plan na ten mecz. Nisko wybronić się niemal całym zespołem, a następnie błyskawicznie kontrować. W dziewiątej minucie Biało-Czerwoni zadali pierwszy cios. Żurawski dośrodkował w pole karne, Smolarek następnie zgrał do Lewandowskiego, a ten huknął z pierwszej piłki. Zaskoczony Ricardo tylko odbił piłkę do boku, a błyskawicznie dopadł do niej Ebi i mieliśmy 1:0.
Nie minęło dziesięć minut, a Polacy zadali drugi cios. Portugalscy obrońcy popełnili koszmarne błędy i Rasiak zagrał na wolne pole do Smolarka. Ten drugi miał tyle czasu, że jeszcze zdążył spojrzeć na sędziego liniowego, czy nie jest na spalonym. Następnie mocnym strzałem pod poprzeczkę po raz drugi zaskoczył Portugalię.
- Uderzyłem idealnie. Dokładnie tak jak chciałem. Byłem wtedy w dobrej formie, w tym strzale była moc i precyzja. Bramkarz absolutnie nic nie mógł zrobić - wspomina Ebi (za goal.pl).
Ronaldo wyjechał ze złymi wspomnieniami
Rywale zdołali odpowiedzieć tylko jedną bramką. W 90. minucie honorowe trafienie zaliczył Nuno Gomes. Sensacyjne zwycięstwo stało się faktem. Stadion Śląski szalał ze szczęścia. W euforii był także Dariusz Szpakowski, który relacjonował mecz dla milionów widzów na antenie TVP.
- Nieważna jest ta stracona bramka. Jesteśmy świadkami historycznej chwili. Pierwszej wygranej z Portugalią na własnym boisku i przerwania ich passy 20 meczów bez przegranej w eliminacjach. Po znakomitej grze, po jednym błędzie, ale nie mówmy o tym, co było źle, bo dziś wszystko, jeśli chodzi o grę Biało-Czerwonych, było imponujące. To był piękny, polski taniec gwiazd - mówił zachwycony komentator.
Portugalczycy zostali ugotowani w "Kotle Czarownic". Przegrali w pełni zasłużenie. Owszem, rywal miał częściej piłkę, dyktował warunki na boisku, ale taki był plan Beenhakkera, a Polacy zrealizowali go perfekcyjnie. Nawet oglądając tamten mecz po osiemnastu latach ręce same składają się do oklasków.
Nasi piłkarze grali niemal perfekcyjnie na własnej połowie. Agresywny pressing w każdym sektorze tej części boiska sprawiał, że rywalom coraz bardziej odechciewało się grać w piłkę. Sobolewski nakrył czapką słynnego Deco, a Ronaldo był cieniem zawodnika. Bronowicki potem przez lata żył z łatką człowieka, który zatrzymał jednego z najlepszych piłkarzy w historii futbolu.
"CR7" kilka razy zmieniał stronę boiska, ale i to nie pomagało, bo świetne zawody rozgrywał Golański. W dodatku dwa razy został mocno potraktowany przez naszych zawodników. W pierwszej połowie został ostro sfaulowany przez Lewandowskiego. Już wtedy zaczął utykać, ale kontynuował grę. Po zmianie stron poprawił mu Golański.
- Ronaldo nie błyszczał, Bronowicki nieźle go przykrył, nawet Deco nie rzucał się w oczy. Byli w szoku. Tak zawsze jest, jak się straci jedną czy drugą bramkę. Widać było, że bardzo się spieszą, ale to nie zadziałało. Pośpiech nigdy nie wychodzi na dobre, musi być zmiana tempa - opowiadał Radomski w Przeglądzie Sportowym Onet.
W zwycięstwie reprezentacji Polski nie było ani grama przypadku. Tak naprawdę wynik 2:1 to najniższy wymiar kary. W pierwszej połowie Żurawski trafił w słupek. W drugiej źle się zachował Rasiak, który niedokładnie podał, gdy partner miał przed sobą pustą bramkę. Były nawet momenty, gdy nasi piłkarze raz po razy kontrowali na tyle groźnie, że zapowiadało się na pogrom. Nie dziwi, że wówczas czwarta drużyna na świecie po końcowym gwizdku była wściekła.
- Poszedłem z Janem De Zeeuwem (dyrektorem technicznym reprezentacji), by się zamienić koszulkami, ale potraktowali nas bardzo niegrzecznie. Siłą gestów spowodowali, że wyszliśmy z szatni. Widać nie spodziewali się porażki - zdradził po latach Kaczmarek (za PS Onet).
Tamten mecz stworzył kadrę Beenhakkera, która w kolejnych miesiącach dawała Polakom wiele powodów do dumy. Na Euro 2008 awansowaliśmy z pierwszego miejsca, wyprzedzając Portugalię o jeden punkt. Jak się potem okazało, to były miłe złego początki. Sam turniej w naszym wykonaniu był koszmarny. Znowu mieliśmy mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor. W grupie z Chorwacją, Niemcami i Austrią zdobyliśmy zaledwie jeden punkt.
Może Cię zainteresować: