Jestem wdzięczna dziadkowi za tę jego potrzebę mówienia, ale czuję też niedosyt i gdybym mogła cofnąć czas, zapytałabym go o wiele rzeczy. Od lat piszę o Śląsku i mam świadomość jak dużo jest w naszej historii milczenia i jak niewielu pozostało tych, którzy mogą dać świadectwo prawdzie o tamtych, najtrudniejszych czasach.
Bolesne wspomnienia
Dziadek Janek uwielbiał opowiadać. To z jego ust poznawałam historię naszej rodziny, miasta i Śląska. Niektóre z dziadkowych wspominek były zabawne, jak ta o wypasaniu kóz na polach za familokiem albo o wyprawie do Sosnowca po komunijne ubranko, inne wzruszały i przepełniały nostalgią. Dopiero gdy podrosłam nadszedł czas na bolesne wspomnienia.
Byłam nastolatką, gdy po raz pierwszy usłyszałam o tym jak „wyzwalano” Chorzów w styczniu 1945 roku. W szkole też już o tym wspominano, ale bez szczegółów i wciąż z wyczuwalną obawą. Określenie Tragedia Górnośląska zaistniało w powszechnej świadomości jeszcze później.
Od dziadka dowiedziałam się, że babcię uratował zegarek. Słuchałam, jak przez kilka dni ukrywała się ledwie przytomna pod przewróconą wanną stojącą na placu między przednim i tylnym domem. Babcia czasem włączała się do tych opowieści. Wspominała, że wraz z teściową polewała ściany wodą, bo zawilgocone mieszkania ponoć rzadziej odbierano. Dopiero po jej śmierci zrozumiałam, jak trudne musiały być dla niej te wspomnienia.
Mam wrażenie, że tylko o jednej rzeczy mój gadatliwy i odważny dziadek nie opowiedział mi nigdy – o obozie na Zgodzie, miejscu do których mieli trafić ci, którzy kolaborowali z nazistami, ale takich trafiło tam niewielu. Resztę stanowili zwyczajni ludzie, którzy mieli niemieckie korzenie, jakiś majątek, albo zwyczajnego pecha.
Chcę wierzyć, że dziadek nie wiedział o istnieniu obozów dla Górnoślązaków, że nikt z mojej bliższej i dalszej rodziny, z sąsiadów i znajomych nie stał się jednym z prawie sześciu tysięcy osadzonych na Zgodzie. Niestety, dziś bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że nawet dziadkowi zabrakło odwagi, aby o tym mówić. Wszak moja babcia miała niemieckie korzenie, uczyła się w niemieckiej szkole, podczas wojny pracowała w niemieckim urzędzie w Pszczynie (Pless). Przydzielono jej drugą grupę Volkslisty, przeznaczoną dla osób przyznających się do narodowości niemieckiej, posługujących się na co dzień językiem niemieckim, kultywujących kulturę niemiecką, ale zachowujących się biernie w okresie międzywojennym. Właśnie takie osoby trafiały na Zgodę.
Moi dziadkowie mieli szczęście, a może uznali, że te wspomnienia zabiorą ze sobą?
Tego już się nie dowiem.
„Teraz już możesz o tym mówić”
Gdy zdecydowałam się opisać historię moich dziadków, przelałam na papier to, o czym mi opowiadali. Bohaterowie "Rozdroży" przechodzą przez proces „rehabilitacji”, ze strachu palą dokumenty, w ich domach i miejscach pracy poszukiwane są ślady niemieckości, choćby w postaci pieczątki na spodzie sklepowej wagi. Górnicy są wywożeni do kopalni w głąb Związku Radzieckiego, a kobiety stojące w kolejce u rzeźnika, boją się odezwać, aby w rozmowę nie wplotło się niemieckie słowo. Jednak historię Anny, której mąż zginął na Zgodzie wymyśliłam. Wszak w mojej rodzinie Zgody nie było.
Trudno było mi słuchać i pisać o wydarzeniach tych pierwszych powojennych lat, ale chyba najbardziej przeżyłam moment, w którym dotarło do mnie, że tragedia górnośląska nie jest wyłącznie bolesną przeszłością. Choć od tamtych wydarzeń mija właśnie osiemdziesiąt lat, w niektórych z nas tamten czas jest wciąż żywy, a rany nadal są rozdrapywane.
Doskonale pamiętam tamten dzień sprzed dziewięciu lat. Na spotkanie autorskie zorganizowane w Świętochłowicach jechałam nieco stremowana. Stawiałam dopiero pierwsze kroki jako autorka powieści (wówczas jeszcze przez gardło nie przeszłoby mi słowo „pisarka”) i spotkania z czytelnikami były dla mnie dużym przeżyciem.
Na sali było sporo starszych osób, wiedziałam, że opowieść o moich dziadkach jest również ich historią. Pod koniec spotkania, gdy nadszedł czas na dyskusję, jeden ze słuchaczy podniósł się z miejsca i w bardzo emocjonalny sposób zaczął mówić o obozie na Zgodzie. Pamiętał doskonale kolczaste druty i bramę. W 1945 roku, gdy był dzieckiem, chodził pod obóz z matką, która próbowała przekazać jedzenie komuś z rodziny.
Ten mężczyzna mówił przez dłuższą chwilę, a potem zamilkł jakby uświadamiając sobie, że powiedział zbyt wiele. Spojrzał na siedzącą obok żonę ewidentnie przestraszony, a ona dotknęła jego ręki i powiedziała:
„Nie bój się, teraz już możesz o tym mówić”.
To będzie długa lekcja
Nawet dziś, gdy o tym wspominam czuję chłód. Długo nie umiałam dojść do siebie po tamtym spotkaniu, bo przecież dla mnie dorastające w już demokratycznym kraju, podróżującej po świecie, mentalnie wolnej, było nie do pomyślenia, że można bać się własnej historii, że można być niepewnym reakcji innych. A jednak starsze pokolenie, a może również moje, nadal ukrywa zdjęcia dziadka w mundurze Wermachtu i nie chce wspominać represji jakie zaraz po wojnie spadły na ich rodziny. Wstyd za pochodzenie został w nas wtłoczony, zrósł się z nami, czasem przeradzając w poczucie, że Śląsk zasłużył na to, co wówczas go spotkało. Ale ja jestem trzecim powojennym pokoleniem, a ponoć właśnie trzecie pokolenie może poradzić sobie z traumami.
Książkę „Ogrody na popiołach” w całości poświęconej obozowi na Zgodzie, napisałam między innymi po to, aby przezwyciężyć wstyd i strach, który wówczas zobaczyłam w oczach starszego mężczyzny i aby upamiętnić tych, którzy przeszli przez piekło.
To, że mogę pisać dziś ten felieton i dzielić się historią mojej rodziny, oznacza, że coś zaczęło się zmieniać. O latach powojennych mówimy coraz odważniej i głośniej, a rok 2025 został uznany przez marszałka województwa śląskiego rokiem Tragedii Górnośląskiej. Ale to, że o czymś mówimy, nie oznacza jeszcze, że zostaniemy wysłuchani i zrozumiani. To będzie długa lekcja również dla nas, ludzi stąd. Kiedy się zakończy? Może gdy w recenzjach „Ogrodów na popiołach” nie odnajdę już słów „nie miałam/miałem pojęcia o istnieniu takich obozów”, a może, gdy przed bramą symbolicznie prowadzącą do obozu, w końcu zapanuje zgoda, bo dziś więcej jest tam podziałów i złości, niż skupienia i upamiętniania ofiar.
Karol Ploch, bohater moje książki, który został osadzony w obozie, bo miał żonę Niemkę i opiekował się starym nauczycielem, który tak jak wielu tutaj miał niemieckie korzenie, właśnie o tym marzył.
Robi kilka kroków i znów się zatrzymuje. Niewidzącymi oczyma patrzy na roześmianą młodzież, która przystanęła nieco dalej, przy jednej ze sklepowych witryn.
– Młodym powinno się mówić o Zgodzie, ale nie po to, aby rozsiewać nienawiść. Przecież „Zgoda” to taka piękna nazwa. Trzeba żyć w zgodzie niezależnie od narodowości i wyznania. Żyć bez względu na nadany nam wówczas numerek albo język, którym mówiliśmy.
Ploch wyciąga rękę. Odnajduje twarz syna i delikatnie poklepuje go po policzku.
– To wydaje się takie proste – mówi, a potem wzdycha cicho. – Takie proste… – szepce (…).
Może Cię zainteresować:
Roman Balczarek: Tragedia Górnośląska nadal nie została „przepracowana”. Tracimy na tym wszyscy
Może Cię zainteresować: