Jak połączyć życie prywatne z tym, że ciągle siedzi się na walizkach?
Czasem jest to bardzo trudne. Sama dojeżdżałam przez pewien czas do Koszęcina z Radzionkowa, ale w końcu przeniosłam się tutaj, ponieważ codziennie wyjeżdżałam z domu o poranku, a wracałam dopiero wieczorem. Bywa tak, że trzeba spakować walizkę i pożegnać się z najbliższymi, których nie zobaczy się przez kilka tygodni, ale to element naszej pracy. W trasie oczywiście się wspieramy, choć czasem odliczamy dni do powrotu. Ten rok jubileuszowy jest naprawdę intensywny. Zaczęło się od Arabii Saudyjskiej, później Stany Zjednoczone, Japonia, Francja i Brazylia. Teraz koncertujemy w Polsce.
Po koncertach ludzie przychodzą po zdjęcia i autografu?
Zdjęcia zdecydowanie. Ludzie przychodzą i chętnie sobie je z nami robią, pytają o stroje, w których występujemy i są zazwyczaj bardzo zdziwieni, jak dużo ważą, że są zrobione z oryginalnych, grubych materiałów. Mienią się wieloma kolorami i to daje niesamowity efekt. Poza tym są bardzo ciekawi naszej kultury i zainteresowani Polską. Oczywiście sporą część widowni stanowią Polacy, którzy mieszkają poza granicami kraju.
Zespół „Śląsk” ma tytuł Ambasadora Kultury Polskiej. Czujesz się ambasadorką?
Podczas takich wyjazdów – zdecydowanie. Jestem dumna, że mogę podróżować po świecie i reprezentować polską kulturę.
Jak wygląda Twój dzień w pracy? Na miejscu, w Koszęcinie.
Zaczynamy od zajęć pilatesu. Rozciągamy się i przygotowujemy ciało do dalszych zajęć. Później jest lekcja tańca klasycznego i praca nad repertuarem, który zaprezentujemy na najbliższych koncertach. Czasem mamy próby popołudniowe, czyli tzw. douczki, gdzie dopracowywane są partie solowe lub młodzi tancerze ćwiczą układy.
Mówisz o tym z niezwykłą lekkością, a to ciężka fizyczna praca.
Niby tak. Kilka godzin każdego dnia, ale mówi się, że jeśli robisz to, co kochasz, to nie przepracujesz ani jednego dnia w życiu.
Ilu tańców trzeba się nauczyć?
Jesteśmy podzieleni na dwie grupy, do tego każda osoba, która zaczyna i jest w trakcie okresu próbnego, ma jakieś określone wytyczne, które musi spełnić, ale to zazwyczaj około ośmiu tańców, które trzeba zaprezentować podczas koncertu.
Uczepię się tej ciężkiej fizycznej pracy. Ciężka suknia, ciepło bijące od reflektorów na scenie, osiem tańców. To nie jest lekkie i przyjemne.
Rzeczywiście czasem spotykam się z takimi opiniami, że wychodzimy na scenę, trochę się pokręcimy, poskaczemy i już po pracy. Po pierwsze, to są lata treningów i przygotowań. Po drugie, sam kobiecy strój łowicki waży około 13-14 kilogramów. Do tego układy są wymagające. Trzeba utrzymać równowagę, zachować piękny uśmiech i nie pokazać nawet przez chwilę, że jest się zmęczonym. Pot i łzy mogą się pojawić dopiero za kulisami, a tam bywa, że mamy 3-4 minuty na przebranie się, kiedy musimy zmienić dosłownie wszystko, co mamy na sobie. To ciężka praca, ale po koncercie przychodzi czas na złapanie oddechu i wtedy czuję niesamowitą satysfakcję.
Na scenie macie niesamowite fryzury i makijaż. Musicie je wcześniej przygotować. Musicie też się rozgrzać. To zajmuje sporo czasu?
Godzinę rzeczywiście zajmuje nam umalowanie się i przygotowanie fryzur. Kolejna godzina to rozgrzewka, podczas której przygotowujemy ciało do występu.
Wspominałaś o okresie próbnym, jak to wyglądało i ile czasu zajęło ci wejście na scenę?
Okres próbny trwał trzy miesiące, ale pierwszy raz na scenie podczas koncertu stanęłam po miesiącu. Nie wystarczyło tylko opanowanie kroków, ale trzeba było się na to przygotować psychicznie. Czasem rzuca się nowicjuszy na głęboką wodę, ale to wydaje mi się dobre – najczęściej świetnie sobie z tym radzą i tylko dostają kolejne tańce.
Pamiętasz, jakie emocje towarzyszyły ci podczas debiutu?
Pamiętam. O dziwo, nie byłam zbyt zestresowana jak na debiut w profesjonalnym zespole. Tańcząc w ogóle nie myślałam o tym, że to mój debiut. Dopiero kiedy zeszłam ze sceny, to te emocje ze mnie zeszły. Faktycznie dotarło do mnie, że wystąpiłam z Zespołem „Śląsk”. Byłam niesamowicie szczęśliwa.
Po pięciu latach po prostu wychodzisz i robisz to, co zawsze?
Może się wydawać, że nasza praca na scenie jest schematyczna, ale to nieprawda. Za każdym razem to inne miejsce, inna scena, inna publiczność. Teraz na pewno jestem dużo bardziej pewna siebie. Nie muszę już poznawać kroków, ale mogę pracować nad detalami, aby podnosić swój poziom. Myślę, że nie ma w tym nudy ani rutyny. Zawsze znajdzie się coś, co trzeba dopracować.
Do tego dochodzą zewnętrzne projekty, w które się angażujecie.
To zawsze powiew świeżości. Spektakle w nieco innej stylistyce, takie jak „Exodus” czy „Folk Solution” to doskonałe nawiązanie do naszych ludowych tańców, ale w nowoczesnym wydaniu. Z kolei „Dziadowisko” w Teatrze Tańca Rozbark to coś zupełnie innego. Byliśmy prowadzeni przez Annę Piotrowską, która – jako reżyserka – doskonale połączyła nasze ludowe tańce z twórczością aktorów teatru, którzy tańczą zupełnie inaczej. My sami mogliśmy wyjść poza własne ramy…
Zrzucić 14-kilogramowe sukienki.
Tak! Wtedy ciało zaczyna zupełnie inaczej pracować, towarzyszą temu inne emocje. Wolność.
Nie wiem, jak ty zakochałaś się w folku, ale chyba nie jest łatwo przyciągnąć młodych ludzi.
Moja miłość do folku rozwijała się stopniowo. Mam zdjęcie z dzieciństwa, jak bawię się w parku obok pałacu w Koszęcinie, więc coś zawsze wiązało mnie z tym miejscem. Stąd pochodził mój pradziadek, choć nigdy nikt z rodziny nie tańczył w zespole. Co do młodych ludzi, to myślę, że projekty, o których wspominałam, a także inne, jak „Pieśni Współczesne” z Miuoshem, pozwalają zespołowi otworzyć się na młodszą publiczność. Sporo osób dzięki temu zainteresowało się kulturą ludową. Nie mówili, że idą na koncert, ale na cały spektakl, który był dopięty na ostatni guzik. To było niesamowite przeżycie dla widowni, ale również dla artystów. Poza tym, świętujemy 70-lecie i to pokazuje, że klasyczny repertuar „Śląska” jest ponadczasowy. Zawsze będzie przyciągał ludzi.