W "Pniówku" już pierwsze komunikaty z 20 kwietnia 2022 roku były tragiczne: pięciu nie żyje, dwudziestu poparzonych jest w szpitalach, a siedem osób wciąż znajduje się pod ziemią, na głębokości 1000 metrów i nie ma z nimi kontaktu. Następne godziny to niekończący się koszmar oczekiwania na szczęśliwy finał akcji ratunkowej.
Ale
następnego dnia
był
kolejny cios, bo
już trzeci
raz zapalił się i wybuchł metan. Poszkodowanych zostało tym
razem dziesięciu
ratowników,
siedmiu trafiło do szpitala.
Godziny
ciągną się niczym
lata, kiedy na coś się czeka
niecierpliwie. Zwłaszcza na coś, czego
się jednocześnie pragnie i bardzo obawia. Ale
do zasypanego w kopalni „Rokitnica”
w Zabrzu, żywego Alojzego Piontka dotarli ratownicy w
1971 roku po siedmiu dniach. Zbigniewa
Nowaka,
zasypanego w
2006 roku górnika
kopalni „Halemba”, ratownicy
odnaleźli żywego po pięciu dniach.
Więc trzeba czekać.
Pod
kopalnią „Pniówek", pod "Zofiówką" należącymi do
Jastrzębskiej Spółki
Węglowej, palą się znicze,
jest ból
i łzy. Tak
jest zawsze. Górnicza
śmierć na Śląsku nie daje się ani
przeboleć, ani
zrozumieć. Zawsze
pojawia się pytanie: ktoś
zawinił?
Powiedzcie mi, że żyje, proszę...
Małgorzata Brokos 20 lat temu straciła męża w kopalni „Bielszowice” w Rudzie Śląskiej.
– Popłakałam się, gdy tylko usłyszałam o wypadku w „Pniówku”, o śmierci i poparzonych górnikach. Widzę te rodziny czekające na jakąkolwiek nadzieję. Widzę ich łzy. Czekam i płaczę z nimi. Co chwilę spoglądam w komputer i szukam wiadomości z Pawłowic. Nie znam tych ludzi, ale czuję jakby to była moja rodzina – mówi.
Wróciły
też złe wspomnienia. Małgorzata
Brokos
nigdy nie
pogodziła się ze śmiercią męża. Przez
długie lata siadała wieczorem na jego
ulubionym miejscu w kuchni i pisała do
niego listy. „Kochany Mareczku,
pamiętam,
jak ludzie
z kopalni przyjechali
po mnie i po dzieci.
Pracowałam
kiedyś w lampiarni, więc
znałam niektóre z tych osób.
Bałam się
tego, co zaraz usłyszę, dlatego łapczywie połknęłam pigułkę,
którą mi podsunęli. Tak bardzo chciałam usłyszeć, że nie masz
nóg, albo rąk, ale żyjesz. Pamiętam,
jak skamlałam: powiedzcie mi, że żyje, proszę… Zostałam
wdową, mając 34 lata. Kładłam się spać z twoją
koszulką, tuliłam ją do policzków i wyłam z żalu, z
samotności i bezradności”.
Małgorzata Brokos jest silną kobietą. Została z trójką nieletnich dzieci, więc musiała otrzeć łzy i zmierzyć się z innym życiem.
– Kobiety bohaterki – mówi o nich Ryszard Wyględacz, prezes Fundacji Rodzin Górniczych. – Po śmierci mężów na nie spadają wszystkie obowiązki.
Małgorzata Brokos pisze dalej swoje listy. „Kochany Mareczku, zawsze ciepło robiło mi się na sercu, gdy widziałam kręcące się kółka maszyny wyciągowej. Przecież to właśnie na kopalni poznaliśmy się i tam pracowaliśmy. Teraz nienawidzę kopalni. Zabrała nam ciebie. Nie potrafię dalej pisać, bo coś okropnie ściska serce i gardło”.
Wiele innych kobiet spisywało swoje doświadczenia. Zachęcili je do tego organizatorzy konkursu „Moje życie po wypadku”. Te wspomnienia opublikowano w książce „Niebezpieczna praca – silna rodzina” pod redakcją Sylwii Jarosławskiej-Sobór.
Skarbie, byłem w piekle
Bożena Jakubowska przypomina o wypadku w kopalni „Bielszowice” z 2003 roku. Tysiąc metrów pod ziemią też sprawcą był metan. „Niczego nie podejrzewaliśmy, choć mąż wspominał, że miejsce, w którym teraz pracuje, jest bardzo niebezpieczne, przekroczone są wszystkie normy stężenia metanu i dwa dni wcześniej doszło w tym miejscu do wypadku, który, niestety, ukryto”.
O wypadku dowiedziała się z telewizji, a o tym, że jej Waldemar jest poparzony, ale żyje, usłyszała od kolegi.
Na
sali siemianowickiej
oparzeniówki leżało czterech
mężczyzn. Żaden
nie był podobny do jej
męża. Pielęgniarka
zaprowadziła ją
do jednego z łóżek
i powiedziała, że to jest właśnie
Waldemar, choć nic na niego
nie wskazywało. Był przytomny. Gdy
wyszeptał: „Skarbie byłem w
prawdziwym piekle, ale wróciłem”, zemdlała.
Prawie 13 godzin po wypadku, w środku nocy, usłyszała dzwonek do drzwi. Pomyślała, że o tej porze może usłyszeć tylko jedną wiadomość… Ale to przyszła delegacja z kopalni, z psychologiem, by ją powiadomić, że doszło do tego wypadku. Tłumaczyli, że poszkodowanych jest wielu, a oni nie mieli środka transportu. Tego dnia w kopalni „Bielszowice”, gdy na poziomie 405 zapalił się metan, rannych zostało 32 górników. „Kopalnia zadbała o to, aby poszkodowanym niczego nie zabrakło, codziennie dostawali owoce, słodycze. Może dlatego, że cały wypadek był bardzo nagłośniony medialnie” – napisała Bożena Jakubowska.
Bodaj najczęściej wypowiadanym słowem w jej relacji jest: „ból”, a najmocniejszym ze szpitalnej sali: „lęk”. Kiedy poparzeni pacjenci słyszeli dobiegający z korytarza dźwięk nadjeżdżającego wózka z opatrunkami, już czuli strach przed odrywanym ciałem, wraz z tymi opatrunkami.
Wiele
dni później Waldemar
Jakubowski
wreszcie zdecydował się powiedzieć,
jak tam
było. Zbliżał
się już koniec szychty.
Było tylko
przeraźliwie cicho, jakoś nieswojo. I
nagle zobaczyli ogromną kulę ognia
zmierzającą
w ich kierunku. Pochłonęła ich w
mgnieniu oka. Potem o własnych siłach szli chodnikiem ponad 3 km.
– Mąż mówił, że w tym ogromnym szoku, kiedy nadzy, spaleni, szli do
wyjścia nic go nie bolało. Chciał
się tylko stamtąd wydostać – dodała
Bożena Jakubowska.
Rany goiły się długo, zwłaszcza te
na twarzy. Doszły nocne koszmary. Zaraz
po wypadku odwiedzali ich znajomi, raczej z ciekawości, bo potem
prawie wszyscy zerwali z
nimi kontakty. Z
czasem też kopalnia odmówiła pomocy w leczeniu.
Po każdej tragedii w kopalni patrzą w zapłakane oczy wdów
– Nie
sztuka być z ludźmi w chwilach dla nich radosnych. Sztuką jest
pochylać się nad bólem, cierpieniem i niedostatkiem – zwykł
powtarzać prezes Ryszard
Wyględacz.
Do tej pory
Fundacja
Rodzin Górniczych otoczyła opieką
ponad pięć tysięcy rodzin poszkodowanych na skutek wypadków. Z
otwartymi ramionami czeka także na tych, którzy doświadczyli bólu
w kopalni
„Pniówek”. Tego wymaga górnicza
solidarność. Po każdej tragedii w kopalni patrzą w zapłakane
oczy wdów i półsierot, pytają, co mogą dla nich zrobić, na
miarę swoich możliwości, oczywiście. Aktualnie, na przykład,
wypłacają stypendia 200 uczniom.
– Gdy człowiek doznaje dramatycznej straty potrzebuje mądrych przyjaciół, którzy nie przestraszą się jego nieszczęścia – dodaje prezes Wyględacz.
Mąż Anity Garus z Ornontowic zginął w kopalni „Budryk”. Miała 33 lata, córka Julia – trzy tygodnie, a starsza Patrycja – 5 lat. Nic wtedy nie miało sensu, nic nie było ważne. Myślała, że tylko ona dźwiga taki ciężar, ale gdy Fundacja Rodzin Górniczych zaprosiła ją z dziećmi na wakacje, poznała inne wdowy. Ta wspólnota w nieszczęściu okazała się dla niej wielkim wsparciem.
– Kopalnia „Budryk” zaproponowała mi pracę. Zgodziłam się, bo trzeba wychować córki – opowiadała mi po latach. – Najtrudniej było wejść do szatni, do łaźni, bo wiedziałam, że tam gdzieś są też ślady mojego męża.