Rocz wybuch KWK Halemba miw 32

Śląsk znów w żałobie. Górnicza śmierć nie daje się przeboleć. O kobietach, które w kopalniach straciły mężów i o dzieciach, które straciły ojców

Małgorzata Brokos nigdy nie pogodziła się ze śmiercią męża. Przez długie lata siadała wieczorem na jego ulubionym miejscu w kuchni i pisała do niego listy. „Kochany Mareczku, pamiętam, jak ludzie z kopalni przyjechali po mnie i po dzieci...". To było 20 lat temu. W Bielszowicach. Wybuchy metanu w kopalni „Pniówek” w Pawłowicach, a potem kolejny wypadek w KWK "Zofiówka" w Jastrzębiu-Zdroju znów nam przypomniały o tym, że groźba śmierci w kopalni od zawsze była częścią pracy górników.

W "Pniówku" już pierwsze komunikaty z 20 kwietnia 2022 roku były tragiczne: pięciu nie żyje, dwudziestu poparzonych jest w szpitalach, a siedem osób wciąż znajduje się pod ziemią, na głębokości 1000 metrów i nie ma z nimi kontaktu. Następne godziny to niekończący się koszmar oczekiwania na szczęśliwy finał akcji ratunkowej.

Ale następnego dnia był kolejny cios, bo już trzeci raz zapalił się i wybuchł metan. Poszkodowanych zostało tym razem dziesięciu ratowników, siedmiu trafiło do szpitala.

Godziny ciągną się niczym lata, kiedy na coś się czeka niecierpliwie. Zwłaszcza na coś, czego się jednocześnie pragnie i bardzo obawia. Ale do zasypanego w kopalni „Rokitnica” w Zabrzu, żywego Alojzego Piontka dotarli ratownicy w 1971 roku po siedmiu dniach. Zbigniewa Nowaka, zasypanego w 2006 roku górnika kopalni „Halemba”, ratownicy odnaleźli żywego po pięciu dniach. Więc trzeba czekać.

Pod kopalnią „Pniówek", pod "Zofiówką" należącymi do Jastrzębskiej Spółki Węglowej, palą się znicze, jest ból i łzy. Tak jest zawsze. Górnicza śmierć na Śląsku nie daje się ani przeboleć, ani zrozumieć. Zawsze pojawia się pytanie: ktoś zawinił?

Powiedzcie mi, że żyje, proszę...

Małgorzata Brokos 20 lat temu straciła męża w kopalni „Bielszowice” w Rudzie Śląskiej.

– Popłakałam się, gdy tylko usłyszałam o wypadku w „Pniówku”, o śmierci i poparzonych górnikach. Widzę te rodziny czekające na jakąkolwiek nadzieję. Widzę ich łzy. Czekam i płaczę z nimi. Co chwilę spoglądam w komputer i szukam wiadomości z Pawłowic. Nie znam tych ludzi, ale czuję jakby to była moja rodzina – mówi.

Wróciły też złe wspomnienia. Małgorzata Brokos nigdy nie pogodziła się ze śmiercią męża. Przez długie lata siadała wieczorem na jego ulubionym miejscu w kuchni i pisała do niego listy. „Kochany Mareczku, pamiętam, jak ludzie z kopalni przyjechali po mnie i po dzieci. Pracowałam kiedyś w lampiarni, więc znałam niektóre z tych osób. Bałam się tego, co zaraz usłyszę, dlatego łapczywie połknęłam pigułkę, którą mi podsunęli. Tak bardzo chciałam usłyszeć, że nie masz nóg, albo rąk, ale żyjesz. Pamiętam, jak skamlałam: powiedzcie mi, że żyje, proszę… Zostałam wdową, mając 34 lata. Kładłam się spać z twoją koszulką, tuliłam ją do policzków i wyłam z żalu, z samotności i bezradności”.

Małgorzata Brokos jest silną kobietą. Została z trójką nieletnich dzieci, więc musiała otrzeć łzy i zmierzyć się z innym życiem.

– Kobiety bohaterki – mówi o nich Ryszard Wyględacz, prezes Fundacji Rodzin Górniczych. – Po śmierci mężów na nie spadają wszystkie obowiązki.

Małgorzata Brokos pisze dalej swoje listy. „Kochany Mareczku, zawsze ciepło robiło mi się na sercu, gdy widziałam kręcące się kółka maszyny wyciągowej. Przecież to właśnie na kopalni poznaliśmy się i tam pracowaliśmy. Teraz nienawidzę kopalni. Zabrała nam ciebie. Nie potrafię dalej pisać, bo coś okropnie ściska serce i gardło”.

Wiele innych kobiet spisywało swoje doświadczenia. Zachęcili je do tego organizatorzy konkursu „Moje życie po wypadku”. Te wspomnienia opublikowano w książce „Niebezpieczna praca – silna rodzina” pod redakcją Sylwii Jarosławskiej-Sobór.

Skarbie, byłem w piekle

Bożena Jakubowska przypomina o wypadku w kopalni „Bielszowice” z 2003 roku. Tysiąc metrów pod ziemią też sprawcą był metan. „Niczego nie podejrzewaliśmy, choć mąż wspominał, że miejsce, w którym teraz pracuje, jest bardzo niebezpieczne, przekroczone są wszystkie normy stężenia metanu i dwa dni wcześniej doszło w tym miejscu do wypadku, który, niestety, ukryto”.

O wypadku dowiedziała się z telewizji, a o tym, że jej Waldemar jest poparzony, ale żyje, usłyszała od kolegi.

Na sali siemianowickiej oparzeniówki leżało czterech mężczyzn. Żaden nie był podobny do jej męża. Pielęgniarka zaprowadziła ją do jednego z łóżek
i powiedziała, że to jest właśnie Waldemar, choć nic na niego nie wskazywało. Był przytomny. Gdy wyszeptał: „Skarbie byłem w prawdziwym piekle, ale wróciłem”, zemdlała.

Prawie 13 godzin po wypadku, w środku nocy, usłyszała dzwonek do drzwi. Pomyślała, że o tej porze może usłyszeć tylko jedną wiadomość… Ale to przyszła delegacja z kopalni, z psychologiem, by ją powiadomić, że doszło do tego wypadku. Tłumaczyli, że poszkodowanych jest wielu, a oni nie mieli środka transportu. Tego dnia w kopalni „Bielszowice”, gdy na poziomie 405 zapalił się metan, rannych zostało 32 górników. „Kopalnia zadbała o to, aby poszkodowanym niczego nie zabrakło, codziennie dostawali owoce, słodycze. Może dlatego, że cały wypadek był bardzo nagłośniony medialnie” – napisała Bożena Jakubowska.

Bodaj najczęściej wypowiadanym słowem w jej relacji jest: „ból”, a najmocniejszym ze szpitalnej sali: „lęk”. Kiedy poparzeni pacjenci słyszeli dobiegający z korytarza dźwięk nadjeżdżającego wózka z opatrunkami, już czuli strach przed odrywanym ciałem, wraz z tymi opatrunkami.

Wiele dni później Waldemar Jakubowski wreszcie zdecydował się powiedzieć, jak tam było. Zbliżał się już koniec szychty. Było tylko przeraźliwie cicho, jakoś nieswojo. I nagle zobaczyli ogromną kulę ognia zmierzającą w ich kierunku. Pochłonęła ich w mgnieniu oka. Potem o własnych siłach szli chodnikiem ponad 3 km. – Mąż mówił, że w tym ogromnym szoku, kiedy nadzy, spaleni, szli do wyjścia nic go nie bolało. Chciał się tylko stamtąd wydostać – dodała Bożena Jakubowska. Rany goiły się długo, zwłaszcza te na twarzy. Doszły nocne koszmary. Zaraz po wypadku odwiedzali ich znajomi, raczej z ciekawości, bo potem prawie wszyscy zerwali z nimi kontakty. Z czasem też kopalnia odmówiła pomocy w leczeniu.

Po każdej tragedii w kopalni patrzą w zapłakane oczy wdów

– Nie sztuka być z ludźmi w chwilach dla nich radosnych. Sztuką jest pochylać się nad bólem, cierpieniem i niedostatkiem – zwykł powtarzać prezes Ryszard Wyględacz.

Do tej pory Fundacja Rodzin Górniczych otoczyła opieką ponad pięć tysięcy rodzin poszkodowanych na skutek wypadków. Z otwartymi ramionami czeka także na tych, którzy doświadczyli bólu w kopalni „Pniówek”. Tego wymaga górnicza solidarność. Po każdej tragedii w kopalni patrzą w zapłakane oczy wdów i półsierot, pytają, co mogą dla nich zrobić, na miarę swoich możliwości, oczywiście. Aktualnie, na przykład, wypłacają stypendia 200 uczniom.

– Gdy człowiek doznaje dramatycznej straty potrzebuje mądrych przyjaciół, którzy nie przestraszą się jego nieszczęścia – dodaje prezes Wyględacz.

Mąż Anity Garus z Ornontowic zginął w kopalni „Budryk”. Miała 33 lata, córka Julia – trzy tygodnie, a starsza Patrycja – 5 lat. Nic wtedy nie miało sensu, nic nie było ważne. Myślała, że tylko ona dźwiga taki ciężar, ale gdy Fundacja Rodzin Górniczych zaprosiła ją z dziećmi na wakacje, poznała inne wdowy. Ta wspólnota w nieszczęściu okazała się dla niej wielkim wsparciem.

– Kopalnia „Budryk” zaproponowała mi pracę. Zgodziłam się, bo trzeba wychować córki – opowiadała mi po latach. – Najtrudniej było wejść do szatni, do łaźni, bo wiedziałam, że tam gdzieś są też ślady mojego męża.

W Pniówku już pierwsze komunikaty z 20 kwietnia 2022 roku były tragiczne. Następne godziny to niekończący się koszmar oczekiwania na szczęśliwy finał akcji ratunkowej.

Czekała na niego z obiadem

Role w górniczej rodzinie ciągle są jasno rozpisane: on ciężko pracuje na dole, ona zajmuje się domem. Tak było na Śląsku od pokoleń. Mąż wypracowywał dla nich emeryturę. Ale na męża Lucyny Bekier spadł wielki kawał stropu, gdy miał 32 lata, ona 26.

To było w sylwestra, ale żadnego balu nie planowali. Z trójką dzieci, od 6 miesięcy do 6 lat, czekała na niego z obiadem. Tym razem się spóźniał. Zamiast niego przyszło kilku panów z kopalni „Ziemowit” i oznajmili, że uległ wypadkowi. Leży w szpitalu w Mysłowicach. Jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, ale już nigdy nie będzie chodził. Myślała tylko o tym, że musi do niego pojechać, by się upewnić, że naprawdę żyje. Informacja, że nie będzie chodził, w ogóle do niej nie dotarła. Od lekarza usłyszała: „skróciliśmy męża o dwadzieścia centymetrów, usunęliśmy trzy zmiażdżone kręgi. Zdrutowaliśmy go jak stary garnek. Czy pożyje pięć dni, czy pięć lat zależy od tego, jak pani będzie o niego dbała”. Należy też być gotowym na najgorsze.

- Żyje, to najważniejsze, z „resztą” sobie jakoś poradzę – powtarzała. Co na prawdę znaczy ta „reszta” odkrywała przez następne 45 lat, opiekując się sparaliżowanym mężem. Doświadczyła tego już pierwszego dnia, kiedy sanitariusze przywieźli go ze szpitala, wnieśli na szóste piętro, położyli na łóżku i odjechali. Na krześle próbowała dociągnąć go łazienki.

Dożył 77. roku życia. Pomyślała, że po tych 45 latach opiekowania się sparaliżowanym człowiekiem wypracowała sobie godną emeryturę. „Po śmierci męża przyznano mi 80 proc. jego emerytury, to jest 857,87 zł netto” – wyznała.

Zaczęła żyć dla siebie. Mając 73 lata zapisała się na Uniwersytet Trzeciego Wieku. „Dzieci i wnuki mnie dopingują, a ja jeżdżąc z grupą nowo poznanych osób na wycieczki, chodząc do teatrów, muzeów, czuję się, jakbym wyszła z więzienia na wolność. Nie tracę kontaktu z dziećmi, dorosłymi już wnukami. Włożyły mi do torebki telefon komórkowy”. Najbliższego sylwestra zamierzała spędzić na balu.

Też będę górnikiem

Konkurs „Moje życie po wypadku” adresowany był także do dzieci górników. Daniel Nowak nie skończył sześciu lat, gdy zginął jego tata. Przebierał się za Mikołaja i swoim wzrokiem potrafił w jednej sekundzie zaczarować cały świat. Uśmiechnięty, bliski – tak go zapamiętał.

Leżał już w łóżku, gdy w ich domu pojawili się jacyś ludzie, a potem rozległ się przerażający płacz mamy. Nie zapomni tego krzyku do końca życia. Lekarze z siemianowickiej oparzeniówki dali rannemu około trzech dni życia.

- Daniel też wybrał pracę w kopalni. Jako syn tragicznie zmarłego górnika mógł liczyć na pierwszeństwo przy zatrudnieniu. „Miałem nadzieję, że dowiem się czegoś o śmierci taty i poznam ludzi, z którymi pracował. A z drugiej strony musiałem iść do takiej pracy, w której zarobię na studia, pomogę w domu, odłożę pieniądze na samochód” – przekonywał.

Podczas szkolenia bhp inspektor przywołał wypadek, w którym zginęło dwóch świetnych elektryków. Ktoś spowodował zwarcie, w wyniku czego jeden z nich został rażony prądem i zginął na miejscu, a drugi, porażony łukiem elektrycznym, zmarł trzy dni później. Inspektor mówił o jego ojcu w samych superlatywach. „Poleciały mi łzy. Byłem dumny z taty” – dodał Daniel.

Potem szedł w kierunku szybu mając wrażenie, że to sen, „albo jakaś tania gra komputerowa, wokoło brud, hałas, pełno ludzi”. Pytał o tatę, ale nikt go nie znał. Opowiedział o wypadku. Każdy słyszał, lecz nikt nie znał Krzysztofa Nowaka osobiście. Daniel zastanawiał się, jak to jest możliwe, przecież to ten sam oddział, ta sama kopalnia. Ale inny szyb.

Pierwszy zjazd na dół uznał za magiczny. „Wszedłem do windy, zamknąłem oczy i podniosłem hełm w górę, mówiąc głośno: Szczęść Boże! Szola zatrzymała się na poziomie 1000 metrów. Wychodząc z klatki, miałem zatkane uszy, z wrażenia zapominałem nawet o tym, że należy przełykać ślinę”.

Trzy miesiące później element wrót szybowych spadł mu na nogę i złamał palec. Mama zaczęła płakać, choć nic wielkiego się nie stało. Okazało się, że tata miał taki sam wypadek krótko po tym, jak zatrudnił się w kopalni.

Po rekonwalescencji myślał o znalezieniu bezpieczniejszej i lżejszej pracy, ale wciąż niczego nie dowiedział się o ojcu. Więc wrócił, by wreszcie odnaleźć kogoś, kto go znał. I dotarł do górnika, który spotkał tatę tuż przed wypadkiem. Przyszedł do Krzysztofa Nowaka do rozdzielni po klucze. Teraz, kiedy Daniel tamtędy przechodzi, do oczy wciąż cisną się łzy.

Choć czas weryfikuje dawne przyzwyczajenia, to rytm dnia w rodzinach górniczych ciągle wyznacza godzina wyjścia do pracy i powrót do domu. Każde spóźnienie wywołuje trwogę. Wiele wdów, wiele dzieci po tak traumatycznych doświadczeniach nie może nawet patrzeć w stronę kopalni. Zmieniają trasy dojazdu do pracy czy szkoły, byle tylko widok szybu nie przywoływał dawnych wspomnień.

Górnictwo to ciągła walka z naturą. Tam, na dole, nie wszystko zależy od człowieka, nie wszystko można przewidzieć. Musi jednak niepokoić fakt, że zdecydowana większość wypadków jest spowodowanych tzw. „czynnikiem ludzkim”, a więc następstwem błędów popełnionych przez pracowników, zaniedbań obowiązków, nieprzestrzegania często podstawowych zasad bezpieczeństwa. W 2020 roku aż 86 proc. wypadków w całym górnictwie nastąpiło wskutek ludzkich błędów.

Po tragicznym wybuchu metanu w kopalni „Bielszowice” w 2003 roku, dwa lata później zapadły wyroki skazujące. Kary były w zawieszeniu. Rannych zostało wówczas 32 górników, w tym 13 ciężko. Tragedię w kopalni „Halemba” z 2006 roku, gdzie śmierć poniosło 23 górników, sądy rozpoznawały 13 lat. Też zapadły wyroki skazujące.

Znicze pod kopalnią Halemba, po katastrofie w 2006 roku.
Znicze pod kopalnią Halemba, po katastrofie w 2006 roku.

W całym górnictwie łączna liczba wypadków nieco zmalała, ale wcześniej rosła z roku na rok. I tak wyniosła:

2016 rok – 2074 wypadki

2017 rok – 2078 wypadków

2018 rok – 2117 wypadków

2019 rok – 2326 wypadków

2020 rok – 2029 wypadków.

W tych też latach zginęło pod ziemią w sumie 102 górników, a 62 doznało ciężkich obrażeń.

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon