Były lata 50. i 60. XX wieku. Rosjanie i Amerykanie ścigali się w kosmosie, trwała wojna w Wietnamie i rewolucja seksualna. Grali Beatlesi i Hendrix, grał też Pele w reprezentacji Brazylii i Stanisław Mikulski Hansa Klossa. Rosjanie i Amerykanie musieli wysłać na Księżyc sondy kosmiczne, by sfotografować księżycowe krajobrazy. Neil Armstrong i Buzz Aldrin musieli wylądować LEM-em na powierzchni Księżyca, by oglądać ją z bliska. Tymczasem my na Śląsku mieliśmy je na co dzień. Armstrong mówił o małym kroku człowieka i wielkim skoku ludzkości, zachwycony Aldrin o wspaniałym pustkowiu. Ciekawe, co powiedziałby, gdyby wylądował na Śląsku.
Na Śląsku dymiły kominy i rozciągały się przemysłowe pustkowia. Jak wcześniej i jak jeszcze długo, długo później. Tak było.
Zielony Górny Śląsk zmienił w Śląsk Czarny za sprawą rewolucji przemysłowej, rozpoczętej jeszcze w XVIII wieku. Stuleciem przeobrażeń stał się wiek XIX, gdy jedna po drugiej i obok drugiej wyrosły na Śląsku kopalnie i huty, od Mysłowic po Gliwice i od Tarnowskich Gór po Łaziska. Industrializacji towarzyszyła równie intensywna urbanizacja, która ostatecznie doprowadziła do scalenia się miejscowości zagłębia przemysłowego w jeden wielki, ciągnący się dziesiątkami kilometrów organizm. Przepowiednia Zofii Kossak-Szczuckiej z książki "Nieznany kraj" z 1932 roku do końca lat 60. XX wieku praktycznie już się wypełniła:
Nie minie kilkadziesiąt lat, a cała ta równina od góry św. Klemensa po górę Dorotki, od Sosnowca po Zabrze zmieni się w jedno wielomiljonowe miasto maszyn, miasto pracy, miasto-olbrzym, którego poszczególne dzielnice zwać się będą nazwami dzisiejszych miast: Roździenią, Szarleją, Katowic, Królewskiej Huty, Siemianowic, Chorzowa itd., itd.
Przemysł potrzebował energii, tę zaś w stu procentach zapewniał węgiel. Bez spalania węgla nie byłoby i hutnictwa. W całym GOP-ie dymiły zatem kominy, tworząc skyline z dominującym ich motywem.
Przemysłowy krajobraz otaczał więc śląską oazę zieleni - Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku w Chorzowie. Oazą właśnie - "Oazą pod rudym obłokiem" - przezwali parku autorzy tak właśnie zatytułowanego albumu o WPKiW, który ukazał się w 1972 roku. Być może twórcą tytułu był sam Wilhelm Szewczyk, który choć wśród redaktorów książki w jej stopce nie figuruje, to jednak jest autorem zamieszczonego w niej eseju "Podróż w głąb zieleni", w którym pisze tak:
Ta gigantyczna oaza na kamiennej pustyni, gdzie zamiast samumów zawiewa gorzkim dymem, była nam potrzebna jak zdrowie, stała się oazą mogącą pomieścić, nakarmić i napoić, zatrzymać na wypoczynek i pozwolić na odprężenie jednorazowo aż setkom tysięcy ludzi.
Niebo nad Śląskiem nie zachwyca poetów, jest pełne skaz - pisał Szewczyk. Użalał się nad śląskimi gołoborzami i martwymi stawkami między hałdami, a także ziemią zrytą przez maszyny, przewiercaną i kąsaną. I trzeba mu niestety przyznać, że było się nad czym rozczulać.
A jednak w tym samym tekście Szewczyk okazał się wizjonerem, rysując program jak na lata 60. wybiegający daleko w przyszłość:
... Śląski Park Kultury i Wypoczynku jest również zachętą dla innych reformatorów krajobrazu. Wiemy, że już w różnych częściach naszego regionu, w osiedlach i miastach, posiano zieleń na hałdach, wyrównano skalne wądolce, postawiono karuzele (...).
Jednak gdy Szewczyk pisał te słowa, ten proces rekultywacji zieleni dopiero raczkował. Wokół parku rozciągały się tereny przemysłowe. Otaczały go kopalnie i huty. Ze wszystkich stron dymiły kominy. Widzimy je na fotografiach zamieszczonych w "Oazie pod rudym obłokiem" - ukazujących przeważnie tereny wypoczynkowe Parku, ale z obowiązkowym, przemysłowym infernem w tle. Dymiące Katowice, Chorzów, Siemianowice i inne, nawet odleglejsze od WPKiW miasta, jak Świętochłowice, jeszcze długo buchać miały sadzą z kominów.
Dziś na sam widok tych śląskich panoram trudno się oddycha. Oto droga, jaką pokonaliśmy przez ledwie pół wieku.