Jesień 1944. Niemcy uginają się pod lawiną klęsk i wstrząsów wewnętrznych. Po przegranej bitwie w Normandii Wehrmacht wycofuje się w Francji, po rozgromieniu niemieckich armii na Białorusi Sowieci zatrzymują się dopiero na linii Wisły, a po nieudanym zamachu na Hitlera nazistowska władza nie tylko rozprawia się ze spiskowcami i innymi przeciwnikami politycznymi, ale też przystępuje do wzmożonej ofensywy ideologicznej. Także w siłach zbrojnych. W których nie tylko Hitlergruß zastępuje dotychczasowy salut wojskowy, ale tez wszystko ma być bardziej "Volks", czyli zakorzenione w niemieckim ludzie i zideologizowane. Wehrmacht formuje więc dywizje Volksgrenadierów, a Luftwaffe uruchamia produkcję myśliwców odrzutowych He 162 Volksjäger.
W takiej też atmosferze, w obliczu coraz bliższego granic Wielkich Niemiec zagrożenia, utworzony zostaje Volkssturm. To niemieckie pospolite ruszenie powołuje Hitler specjalnym dekretem z dnia 25 września 1944 r. Zostanie opublikowany 20 października, ale już wcześniej z Berlina wyjdą rozporządzenia wykonawcze dla gauleiterów. Czyli regionalnych zwierzchników NSDAP, którym zostaje powierzone formowanie jednostek pospolitego ruszenia (partia zapewni też obsadę stanowisk dowódczych). Te zostaną utworzone w poszczególnych miejscowościach. W zależności od wielkości danego ośrodka, w rozmiarach kompanii lub batalionów. W szeregi Volkssturmu mają być powołani wszyscy mężczyźni w wieku od 16 do 60 lat, nie służący obecnie w wojsku. Znajdzie się wśród nich wielu weteranów Wielkiej Wojny, a na Śląsku – także walk z lat 1919-1921.
Około 6 milionów folkszturmistów, bo tylu planuje się przyjąć w szeregi formacji, co do zasady nie ma służyć na froncie. A być wykorzystanych przeważnie na tyłach.
Zasadniczym zadaniem Volkssturmu miało być przejęcie obowiązków załóg bezpieczeństwa, obrona pozycji nadgranicznych i twierdz, przewidywano tez odpieranie przez tę formację ataków wysuniętych czołówek nieprzyjaciela i prowadzenie walk o mniejszym znaczeniu, a także niszczenie czołgów z bliska (głównie Hitlerjugend). W strefie tyłowej Volkssturm miał ochraniać zapory przeciwpancerne i obiekty, prowadzić prace budowlane i fortyfikacyjne, organizować i ochraniać ewakuację, eskortować jeńców . Zamierzano także użyć go do zwalczania dywersantów i tłumienia zaburzeń wśród robotników cudzoziemskich – pisze historyk Henryk Stańczyk w książce „Walec wojny w południowej Polsce 1944-1945”.
W związku tym Volkssturm otrzymał też przeważnie adekwatne do przewidywanej roli uzbrojenie. Aczkolwiek Niemcy uruchomili produkcję specjalnie zaprojektowanych dla Volkssturmu, uproszczonych i w związku z tym tanich typów broni, jej również okazało się za mało wobec potrzeb. W związku z tym większość folkszturmistów otrzymała broń zdobyczną, produkcji radzieckiej, francuskiej, holenderskiej i włoskiej. Tej ostatniej najwięcej.
Z opaskami na ramieniu
Górnośląski gauleiter Fritz Bracht z gorliwością patronuje formowaniu nowych jednostek. Już 20 października z dumą donosi Reichsleiterowi Martinowi Bormannowi o utworzeniu 60 batalionów Volkssturmu (choć w większej części to dopiero ich zalążki). Gorliwy Bracht pragnie też zapewnić swoim folkszturmistom umundurowanie w postaci brunatnych uniformów partyjnych, co jednak nie spotyka się z aprobatą jego zwierzchników, jako niezgodne z odgórnymi wytycznymi.
Te przewidują, że członkowie Volkssturmu mają służyć w cywilnych ubraniach, jednak nosząc na ramionach specjalne opaski. To oznaka spełniająca normy prawa międzynarodowego.
Konkretnie – Konwencji Haskiej z 18 października 1907 r., która stanowi:
Ustawy, prawa i obowiązki wojenne stosują się nie tylko do armii, ale również do pospolitego ruszenia i oddziałów ochotniczych, o ile odpowiadają one warunkom następującym:
- Jeżeli mają na czele osobę odpowiedzialną za swych podwładnych;
- Noszą stałą i dająca się rozpoznać z daleka odznakę wyróżniającą;
- Jawnie noszą broń;
- Przestrzegają w swych działaniach praw i zwyczajów wojennych.
Na Górnym Śląsku w myśl powyższych zasad formowane były polskie ochotnicze oddziały powstańcze w przededniu wybuchu II wojny światowej.
Wszystkie te warunki śląskie formacje powstańcze w 1939 roku spełniały jak najdokładniej – komentuje Paweł Dubiel w swej książce „Wrzesień 1939 na Śląsku”. – Należy dodać, że spełniały je w większym stopniu, niż utworzone przez Niemców w 1944 roku nieumundurowane oddziały „Volkssturmu”, których znakiem rozpoznawczym była jedynie opaska ze swastyką.
Owe naramienne opaski w rzeczywistości opatrzone były napisem „Deutsche Wehrmacht” lub „Deutscher Volkssturm – Wehrmacht”. Choć to prawda, że bywały i takie z hakenkrojcem, jeżeli członek Volkssturmu wyruszał na wojnę w swym stroju organizacyjnym. Jak np. Hitlerjugend czy Flakhelfer (służby pomocniczej artylerii przeciwlotniczej) . Ponadto archiwalne fotografie świadczą o tym, że część folkszturmistów miała jednak na sobie umundurowanie Wehrmachtu albo przynajmniej noszono jego elementy. Czyli analogicznie jak członkowie polskich formacji powstańczych w 1939 r.
Jednak we wrześniu 1939 Niemcy nie uważali tych ostatnich za pełnoprawnych kombatantów, których po ujęciu chronią przepisy międzynarodowego prawa. Wszyscy oni traktowani byli jako Heckenschütze (strzelcy zza węgła) i partyzanci, czyli niczym zwyczajni uzbrojeni bandyci. O ile więc schwytany członek powstańczej samoobrony nie był mordowany na miejscu, i tak wkrótce czekała go nieuchronna egzekucja. Biało-czerwona opaska naramienna nie chroniła w żaden sposób. Przeciwnie – późniejsze jej odkrycie podczas ewentualnej rewizji stawało obciążający właściciela i śmiertelnie dlań niebezpieczny dowód jego propolskiego zaangażowania.
Za takie traktowanie polskich patriotów historia wzięła szybki i – jak to niestety najczęściej bywa – ślepy odwet. Jak się okazało na Śląsku w 1945 roku, będąca insygnium Volkssturmu opaska także nie zapewniała jej posiadaczowi traktowania zgodnego z prawem wojennym.
Volkssturm walczy...
Stanowiący oczko w głowie gauleitera Brachta górnośląski Volkssturm pozostawał w centrum uwagi tutejszych nazistowskich propagandzistów. Oddziałom wyruszającym w pole towarzyszyli więc korespondenci wojenni gazety Oberschlesische Zeitung. Potocznie zwanej Katowicerką. Willi Michels i K.H. Labock z zapałem donosili o bojowym duchu folkszturmistów i ich bojowych wyczynach na froncie. Ten zaś zbliżał się do Śląska w wielkim tempie. W połowie stycznia 1945 sowieckich czołgów z rosnącymi i w pełni realnymi obawami wypatrywano już na podejściach do Częstochowy. Tam też rzucono Volkssturm Brachta. Z miejsca na pierwszą linię, mimo iż w założeniu miała to być formacja pomocnicza. Podczas gdy Michels podkreślał, że „duch Annabergu znów ożył”, a „Freikorps z lat 1919 i 1939 odrodził się w Volkssturmie” (nawiązując w ten sposób do walk podczas powstań śląskich 1919-1921 oraz z września 1939), Lubock eksponował klasowe pochodzenie śląskich folkszturmistów:
Górnik trzyma panzerfaust w swoich niezgrabnych pięściach jak młot pneumatyczny na placu budowy. (…) Górnośląski górnik chwycił za karabin, aby bronić swego stanowiska. Wie, co Moskwa zrobiła górnikom i hutnikom z Krzywego Rogu i Zagłębia Donieckiego...
O pierwszych sukcesach bojowych Volkssturmu (drobnych w gruncie rzeczy) korespondenci pisali w tonie wręcz entuzjastycznym. Obok trudów walki z sowieckimi czołgami i piechotą eksponując ciężkie zimowe warunki. Ale też półgębkiem wspominali o problemach z zaopatrzeniem.
Były zaś one ogromne. Logistyka dla Volkssturmu zawodziła na całej linii. Punktów zaopatrzeniowych i sanitarnych zorganizowano zbyt mało wobec potrzeb. Niektórym pododdziałom brakowało zwykłych apteczek! Do tego popełniano tragiczne błędy. Na przykład dosyłając niemiecką amunicję folkszturmistom uzbrojonym we włoskie karabiny. Ci z karabinami produkcji holenderskiej byli w niewiele lepszej sytuacji, otrzymując zaledwie po kilka nabojów. W którymś z oddziałów do takich szczęściarzy należał zresztą tylko co dziesiąty, który w ogóle otrzymał karabin. Pozostałym zasugerowano, by broń zdobyli na nieprzyjacielu – takie niewiarygodne wprost sytuacje, które parę lat wcześniej prześladowały przegrywającą Armię Czerwoną, teraz zaczęły mieć miejsce także po niemieckiej stronie frontu.
Na miejscu otrzymaliśmy karabiny, panzerfausty, granaty ręczne, karabiny maszynowe i moździerze. Nie było to jednak kompletne wyposażenie, nie wszyscy członkowie Volkssturmu w ogóle otrzymali broń. Panzerfaustów było zaledwie kilka. Co do karabinów, pochodziły one ze zdobycznych zasobów, przy tym były mniej lub bardziej zdezelowane. Amunicji było mało – wspominał Georg Bednarek z raciborskiego Volkssturmu.
Jego oddział przerzucono w rejon
Częstochowy, jednak wkrótce – wskutek trzeźwej decyzji jakiegoś
oficera Wehrmachtu – czym prędzej odesłano z powrotem do
rodzinnego miasta.
Z kolei batalion tarnogórskiego Volkssturmu pod dowództwem miejscowego burmistrza Wiktora Tschaudera w ogóle na front nie dojechał. Wiozący go transport kolejowy zaatakowało sowieckie lotnictwo. Ci z folkszturmistów, którzy bez szwanku przetrwali bombardowanie i wykolejenie się pociągu między Strzebiniem i Boronowem, pieszo powrócili do rodzinnego miasta bądź zdezerterowali. To ostatnie wiązało się wprawdzie z wielkim ryzykiem śmierci z niemieckiej ręki, w myśl hitlerowskiej maksymy „Żołnierz umrzeć może, dezerter musi”. Paweł Dubiel na łamach Życia Bytomskiego w roku 1966 wspomniał o egzekucji ponad 100 dezerterów z Volkssturmu, która miała jakoby miejsce na dziedzińcu bytomskiego sądu. Autor powoływał się tu na publikację Eugena Michny, byłego adiutanta bytomskiego batalionu Volkssturmu, na łamach pisma Der Schlesier w 1954 r.
A przecież mimo wszystko to właśnie dezercja dawała zbiegłym folkszturmistom największe szanse przeżycia. Gdyż śląskiemu Volkssturmowi nie towarzyszy wojenne szczęście. Nawet jeżeli mimo wszystko tam, gdzie folkszturmistom dane jest współdziałać z jednostkami regularnej armii pod jednolitym dowództwem, poczynają sobie oni nienajgorzej. Przykładowo podczas kontrataków w okolicach Poraja, Żarek i Jaworznika, w których 71. batalion Volkssturmu bierze udział u boku 25. pułku policyjnego. Ale to rzadkość, tym bardziej że Volkssturmowi zazwyczaj brakuje też środków łączności. A odmrożenia i wyziębienie, spowodowane powszechnym brakiem cieplej odzieży i obuwia, eliminują z akcji czasami nawet połowę stanu osobowego oddziałów. Kiepsko uzbrojone i fizycznie wyczerpane wielodniowym operowaniem w surowych, zimowych realiach (czyli w głębokim śniegu i przy co najmniej kilkunastostopniowych mrozach), bataliony z Gliwic, Rybnika, Pszczyny, Bytomia, Chorzowa, a nawet Głubczyc czy Będzina zostają unicestwione jeden po drugim, zmiażdżone liczebną, materiałową i techniczną przewagą Armii Czerwonej.
… i Volkssturm ginie
Ich los już wkrótce dzielą oddziały Volkssturmu broniące rodzimych miejscowości. Jak na przykład Sośnicowic 25 stycznia 1945, o które walki tak opisuje niemiecki autor Georg Gunter w swej książce Ostatni wawrzyn. Geneza i dzieje walk na Górnym Śląsku od stycznia do maja 1945 roku:
Do obrony miejscowości przewidziano „jakichś stu członków Volkssturmu z Gliwic i okolic”. Niektórzy spomiędzy nich, głównie starsi mężczyźni, widząc nacierające w ich kierunku sowieckie kolumny wpadli w panikę i zbiegli, zabierając ze sobą stanowiące ich jedyne uzbrojenie karabiny z pięcioma nabojami na sztukę. Ten, kto zdecydował się stawić czoła agresorom, liczyć musiał się z rozjechaniem przez czołgowe gąsienice lub podziurawieniem seriami z pistoletów maszynowych.
Niemal niechybna śmierć czekała nie tylko folkszturmistów broniących się do ostatka. Sowieci na ogół nie brali ich do niewoli i bez pardonu zabijali na miejscu.
W relacjach często spotykamy się z informacją, że Rosjanie wziętych do niewoli członków Volkssturmu traktowali jak partyzantów – pisze Gunter . – I tak na przykład w leżącym na północ od Toszka, w pobliżu drogi nr 5 Sarnowie członkowie Volkssturmu, o ile nie padli w walce, zostali „wyrżnięci w pień”. Odnośnie miejscowości Pisarzowice, położonej na południowy wschód od Toszka, czytamy: „Spośród obrońców, członków Volkssturmu, ani jeden nie pozostał przy życiu”.
Inna ze zbrodni na schwytanych członkach Volkssturmu miała miejsce na tyłach kopalni „Guido” w Zabrzu. Czerwonoarmiści zamordowali ich tam 42, strzałami w tył głowy.
Wiadomo też o jeszcze jednej zbiorowej egzekucji w okolicach Zabrza, której ofiarą padła cała kompania Volkssturmu. Pododdział ten, złożony głównie z mężczyzn w wieku powyżej 60 lat uzbrojonych wyłącznie w zwykłe karabiny, wziął udział w obronie lasu pod miastem.
Kiedy rankiem utracony przejściowo las odbity został przy współudziale czołgów 21. pułku pancernego, żołnierze 20. Dywizji Pancernej zauważyli leżące w okopie zwłoki członków Volkssturmu. Wszyscy zostali zastrzeleni, jeden po drugim – relacjonuje Gunter. – Okop, w którym się schronili i w którym, jak mieli zapewne nadzieję, umożliwić miał im przetrwanie, okazał się ich grobem.
Z relacji Augustyna Olesia, uzyskanej przez Janusza Guziakiewicza w 1991 r. wynika, że ciała ofiar podobnej egzekucji folkszturmistów bądź żołnierzy niemieckich, zamordowanych przez Sowietów po zdobyciu Katowic w styczniu 1945, mogą spoczywać w niezbadanych po dziś dzień podziemiach pod parkiem Kościuszki. To najzupełniej możliwe. Członkowie Volkssturmu rzeczywiście uczestniczyli w walkach o Katowice, broniąc miasta u boku żołnierzy niemieckiej 68. Dywizji Piechoty.
Bo to byli „niemcy”...
Zbrodni wojennych na folkszturmistach – gdyż mordowanie ich po wzięciu do niewoli zbrodnię wojenną niewątpliwie stanowiło – nikt nigdy nie ścigał. W Polsce kontrolowanej przez Sowietów nierealnym byłoby nawet samo publiczne posądzenie o to żołnierzy Armii Czerwonej. A co dopiero wszczęcie śledztwa przeciwko nim i ich ukaranie. Pomijając już – choć nie było to bez znaczenia – że chodziło o zabijanie „niemców” (których to celowo w tamtym okresie nie pisano w Polsce z wielkiej litery). Symptomatyczne przecież, że pomimo iż prowadzono śledztwa w sprawie zbrodni na polskich obrońcach Śląska zamordowanych przez Niemców w 1939 r., nikomu nawet nie przyszło do głowy, by ścigać niemieckich nazistów odpowiedzialnych za rozstrzeliwanie folksszturmistów w 1945 r.
Później zaś po prostu wszyscy o tych zbrodniach zapomnieli.
Niewątpliwie w szeregach Volkssturmu nie brakowało nazistów, od członków NSDAP począwszy, a skończywszy na zindoktrynowanych przez HJ fanatykach. Ale też znalazły się w nich całe tysiące Ślązaków z trzecią, najliczniejszą grupą Volkslisty, którzy dalecy byli od utożsamiania się z Niemcami i nazistowskim reżimem. Bywali oni nawet powoływani do Volkssturmu wbrew swej woli. Takiego przymusowego wcielenia z ledwością uniknął Edward Lipa, tuż przed wycofaniem się Niemców z katowickiej Ligoty. Oficer kwaterującego u Lipów pododdziału Wehrmachtu, dowiedziawszy się że chłopak ma ukończone 16 lat, zamierzał zabrać go z domu wraz ze swoimi żołnierzami i przekazać do Volkssturmu. Lipa nie czekał biernie, aż to nastąpi i w porę zdołał się ukryć. Ale ilu jemu podobnych nie miało podobnego fartu – Bóg jeden raczy wiedzieć.
I podobnie nie dowiemy się nigdy, ilu bezbronnych Ślązaków zginęło w 1945 r. z rąk bezimiennych już dziś sowieckich zbrodniarzy tylko z powodu noszonej na ramieniu opaski.

Może Cię zainteresować: