Olga z Winnicy nie miała sielskich świąt w Polsce
Ewakuowana przez nas z Winnicy lekarka i jej córka Jana po raz pierwszy obchodzą Wielkanoc w Polsce. Obecnie mieszkają koło Prudnika. Dla Olgi, która szybko znalazła pracę w transporcie medycznym, te święta też nie były czasem sielanki i relaksu. Bo kiedy większość zasiadała do wielkanocnego śniadania – Olga spędzała czas w karetce. Tym razem z pacjentem z Tubingen w Niemczech. I choć przytomny, miał napadową całkowitą niewydolnością oddechową, głównie podczas snu. Droga nie była więc łatwa.
W nocy, podczas transportu, pacjent wymagał kilkugodzinnej wentylacji mechanicznej, prowadzonej przy użyciu nieinwazyjnej wentylacji z przejęciem pełnej kontroli oddechowej przez respirator, z pełnym kontrolowaniem wszystkich parametrów życiowych oraz farmakoterapią przy użyciu pomp infuzyjnych, bezpiecznie i komfortowo dotarł do docelowej placówki medycznej. Przed przyjazdem do szpitala ponownie samodzielnie oddychający, mógł się spotkać w niedziele wielkanocną ze swoimi najbliższymi, czekającymi już na ekipę ratunkową na miejscu.
- Teraz nasza załoga udaje się kolejne 600 km do swoich rodzin, żeby zasiąść z nimi do świątecznego stołu – meldował z drogi Kamil Kociołek, członek naszego zespołu, pracujący również w międzynarodowym transporcie medycznym.
Wrócili na późny obiad.
- Czuję się dobrze, choć do świątecznego stołu, z racji pracy, dołączyłam późno. Dziś nastrój mi się nieco zepsuł, bo dostałam wiadomość od znajomych, że na Lwów spadło pięć rakiet. Czekam w niepokoju na jakieś szczegóły – mówi mi Olga. - Razem z Janą czekamy na koniec tego horroru. Trochę przyzwyczaiłyśmy się do nowego życia, ale tęsknimy za Ukrainą.
A święta? Podobne jak w Ukrainie.
- Różnice są w obrzędach religijnych. No i nie mamy zajączka jako symbolu wielkanocnego. No i nie dajemy dzieciom prezentów – śmieje się.
Dziś czeka je jeszcze jeden tradycyjny obrządek – polewanie.
- Dziewczyny przyzwyczaiły się już do nas, zabieramy je na wycieczki, wzięliśmy na święcenie do kościoła, wczoraj przy stole opowiadały, jak u nich wyglądają święta. Oczywiście przyszedł do nich zajączek - kupiłyśmy im drobne prezenty, były w szoku – mówi Lila Kociołek, mama naszych kolegów ratowników. - Dziś przyjdą na polski bigos, a potem pojedziemy do Czech na wycieczkę. Najważniejsze, że – jak powiedziały – czują się u nas bezpieczne.
Załadunek trwa. Ruszamy daleko na wschód
Ten transport będzie naszym największym dotąd. Pomoc płynie do nas, a właściwie przez nas, nie tylko z kraju. Zwrócili się do nas Anglicy, Polonia amerykańska, ostatnio nawet Niemcy.
- Do you speak English? Or German? - zagaił do nas przy szpitalu tymczasowym w Przemyślu mężczyzna.
- Both. What do you need? - odpowiedź jak do szukającego drogi. Ale ten nie szukał drogi, tylko rozwiązania.
- To może po niemiecku? Jestem Niemcem i zorganizowałem tu już kilka tirów z pomocą – powiedział.
- Świetnie! Więc w czym problem?
- Z tego co wiem, to nie dotarły do celu. Wiecie może jak to zrobić, żeby nie ginęły?
To akurat wiemy. Przegadujemy z zachodnim sąsiadem sprawy i tydzień później ciężarówka z Niemiec zasila nasz magazyn. W środku najpotrzebniejsze wojsku rzeczy.
Do tego dary ze zbiórek szpitalnych, prywatnych. Z USA lecą do nas stazy taktyczne. Wsparcie finansowe zaoferowała też kancelaria prawna z Katowic. Dziś kończymy ładować i ruszamy na wschód. Daleko na wschód.
Paweł z operatora kamery stał się członkiem zespołu medycznego Angels of War
Przyjaciel, który postanowił pojechać w Ukrainę jako operator kamery szybko zderzył się z wojennymi realiami. Od „numeru”, jaki wywinęła jedna z zagranicznych ekip telewizyjnych, pokazując na żywo efekt trafienia rosyjskich rakiet w bazę remontową na przedmieściach Lwowa, władze wprowadziły poważne obostrzenia dotyczące pracy dziennikarzy. Nie mogąc realizować swojego pierwotnego celu bez ryzyka wydalenia z kraju – postanowił pójść naszym śladem. Dołączył do międzynarodowego zespołu medycznego Angels of War.
- Jedziemy aż do Zaporoża z transportem. Potem z Charkowa zabieramy ranne dziecko. Dalej Dniepr, Krzywy Róg – opowiada mi Paweł.
To już niebezpieczne tereny. Ale udało się. Choć w Krzywym Rogu utknęli.
- K... po prostu zaj... Utknąłem w Krzywym Rogu w godzinie policyjnej. Przetrzepali mnie już chyba 10 razy, spałem w aucie i mam jeszcze 11 godzin jazdy do Lwowa. Po prostu alleluja. Na szczęście ambulans z pacjentem przepuścili i dojechał do celu. W Charkowie spokój, coś tam spadło, jak byliśmy, ale daleko – pisze mi Paweł.
Wielkanoc, tę polską, spędził z kolegami w ambulansie. Ale w końcu święta w Ukrainie są dopiero za tydzień.